Przebudzenie następuje po pojawieniu się kolejnego niewidzialnego zabójcy, który przychodzi nie wiadomo skąd i zagraża międzyludzkiej solidarności. Tak będzie też zapewne w przypadku eboli, która wkrótce zniknie z czołówek gazet i serwisów informacyjnych, by za mniej więcej rok ustąpić miejsca jakiejś innej groźnej chorobie.
A dlaczego boimy się bardziej niż nasi przodkowie? Choćby dlatego, że zagrożenie może przyjść zewsząd, jako że nie ma już białych plam na mapie i zawsze może się zdarzyć, jak w wyświechtanej metaforze, że trzepot skrzydeł motyla wywoła gdzieś tornado. Poza tym żyjemy, przynajmniej w naszym kręgu cywilizacyjnym, w epoce powszechnego niemal dobrobytu i bezpieczeństwa. Wojny, która miałaby jakieś poważniejsze skutki w skali globalnej, nie było od 70 lat, czyli trzecie już pokolenie dorasta w takim świecie.
A przecież życie naszych przodków nieustannie było zagrożone. Jeszcze w XIX wieku średnio dożywano na Starym Kontynencie czterdziestki, a obecnie w Europie siedemdziesiątka jest normą (w najzamożniejszych krajach nawet osiemdziesiątka). Przedwczesna śmierć była więc w tamtych czasach niejako codziennością, podczas gdy dziś uważana jest za skandal i dowód zaniedbań osób odpowiedzialnych za system opieki zdrowotnej.