Miasto i mity - rozmowa z Adolfem Juzwenko

Rozmowa: Adolf Juzwenko, historyk, dyrektor Ossolineum

Publikacja: 17.10.2014 03:03

Miasto i mity - rozmowa z Adolfem Juzwenko

Foto: ROL

Rodzina Juzwenków pochodzi spod Zaleszczyk. Pamięta pan coś z czasów, gdy mieszkaliście jeszcze na Podolu?

Niewiele. Zresztą nie byłyby to przyjemne wspomnienia. Urodziłem się w marcu 1939 roku i chociaż byłem dzieckiem, wciąż pamiętam terror czasów wojny. Na jesieni 1944 roku musieliśmy opuścić nasze Lisowce, aby schować się przed Ukraińcami na terenie kontrolowanym przez garnizon sowiecki w miasteczku oddalonym o 7 km od mojej rodzinnej wsi. Na Podolu, we wschodniej Galicji, nie było co prawda tak krwawych rzezi jak na Wołyniu, ale łącznie zginęło kilkanaście tysięcy Polaków. W Tłustym doczekaliśmy transportu, który przewiózł nas na Dolny Śląsk.

Juzwenkowie to typowa kresowa rodzina.

No tak, mój ojciec był Polakiem, a matka Ukrainką. Do tego nasze nazwisko także brzmi jak ukraińskie, więc możliwe, że przodkowie ojca ulegli polonizacji. Echa tej przeszłości rodzinnej później wielokrotnie dawały o sobie znać. Pamiętam, gdy w pierwszych latach po stanie wojennym, kiedy miałem poczucie, że w każdej chwili mogę znowu zostać aresztowany, do mojego domu zadzwonił ktoś, kto nie chciał się przedstawić, ale bardzo chciał się ze mną spotkać. Zaczął rozmowę od pytania, czy ja jestem Juzwenko z Lisowiec. Potem powiedział, że ma bardzo ciekawy dokument, którym na pewno będę zainteresowany. Wręczył mi kserokopię anonimowego listu wysłanego w 1943 roku. To był donos do niemieckiej policji na polską organizację terrorystyczną, na której czele stał mój stryj Stanisław, miejscowy nauczyciel. Konspiracyjne spotkania miały się odbywać w domu Bronisława Juzwenki, czyli mojego ojca. Przeczytałem to i powiedziałem, że nie rozumiem tylko jednego: dlaczego nie zostałem sierotą, bo przecież Niemcy mordowali za dużo mniejsze przewinienia... „Na poczcie w Czortkowie był nasz człowiek z AK – usłyszałem w odpowiedzi. – Jego zadaniem było wychwytywanie takich anonimów."

Niemiecką historię Wrocławia idealizują tylko elity, ale polską historię miasta dopiero tworzymy

Pana rodzina była zaangażowana patriotycznie.

Tak, organizowała polskie życie na wsi. Matka była córką diaka, czyli takiego cerkiewnego kantora. Zresztą sama znakomicie śpiewała. Pamiętam, że po wojnie jedyne spory, jakie były prowadzone w naszym domu, dotyczyły tego, czy lepszy był ukraiński chór mamy czy strzelecka orkiestra dęta, w której ojciec grał na kornecie.

Dziś funkcjonuje mit, że Wrocław to taki nowy Lwów, że polskość tego miasta ukształtowali kresowiacy. W tym kontekście pańska historia wydaje się typowa.

Tak samo typowe było to, co przeżyliśmy podczas wojny. Najbardziej zagrożona była moja mama, która wyszła za Polaka, czyli wybrała polskość. Gdy spytałem stryja Stanisława, kto mógł napisać ten donos z 1943 roku, podszedł do swojego biurka, wyciągnął stos kartek świątecznych i zaczął przeglądać. W końcu znalazł. To był Polak, który po wojnie zamieszkał w Namysłowie i przyjaźnił się ze stryjem. Dlaczego napisał donos? Z zemsty za to, że nie został wtajemniczony w konspirację, bali się jego żony Ukrainki. Zdziwiłem się, bo przecież moja matka też miała takie pochodzenie, ale w odpowiedzi usłyszałem, że jej byli pewni, a tamta była związana z nacjonalistami.

Mit Wrocławia jako nowego Lwowa za PRL był zwalczany przez władzę, bo przeczył oficjalnej wersji historii. Spotkał się pan z tą cenzurą?

Na pewno niemile było widziane wspominanie o Kresach, ale w Strzelcach Świdnickich, czyli na wsi, gdzie się wychowałem, nikt nie ukrywał, skąd pochodzi. Studia we Wrocławiu rozpocząłem w październiku 1956 roku, wtedy ludzie już mniej się bali. Jednak pamiętam, jak w pierwszej połowie lat 50., w czasach kolektywizacji rolnictwa, jeden z sąsiadów opowiadał drugiemu o kołchozach na Wschodzie, o tym, że matki z głodu jadły własne dzieci. Tydzień później przyszło po niego UB i został skazany na pięć lat. Między ludźmi wyrwanymi z korzeniami ze swoich małych ojczyzn nie było wzajemnego zaufania. Wieś nie stanowiła wspólnoty. Upłynęło wiele lat, nim doszło do pełnej integracji.

A pamięta pan jakieś próby powrotu do rytuałów kresowego życia na Dolnym Śląsku? Wspomina o tym np. w swoich powieściach Marek Krajewski, którego rodzina pochodzi z okolic Lwowa.

Na ostatnim roku studiów wynajmowałem we Wrocławiu pokój. Mieszkałem u pani, która bardzo przyjaźniła się z dawną lwowianką. Kiedyś odwiedziłem tę jej przyjaciółkę, a u niej w mieszkaniu na ścianie wisiał portret Franciszka Józefa i mnóstwo innych pamiątek! Do tej tradycji przyznawali się także profesorowie na moim wydziale historii i wielu innych akademików. Wspominali ten Lwów podczas zajęć, podkreślali, ile łączy naszą uczelnię z Uniwersytetem Jana Kazimierza . Do Wrocławia w końcu przeniosło się także Ossolineum, a jego lwowskich korzeni dało się przecież ukryć.

Jak to się stało, że Zakład im. Ossolińskich, którym pan kieruje, trafił do Wrocławia?

To był naturalny proces. Skoro osiedliły się tu elity lwowskie, to gdy tylko powstała możliwość ściągnięcia choćby części zbiorów, zrobiły wszystko, by trafiły właśnie do Wrocławia. Zresztą miasto po prostu tego potrzebowało. Pamiętajmy, że powstające tu uczelnie dysponowały jedynie księgozbiorami bibliotek niemieckich, a trudno sobie wyobrazić, by Uniwersytet Wrocławski mógł działać bez wydziału filologicznego czy historycznego. Tymczasem wśród książek – sama niemczyzna. Przewiezienie zbiorów Ossolińskich zmieniło tę sytuację. Stąd we Wrocławiu bardzo dynamicznie rozwinęła się humanistyka.

Czyli można powiedzieć, że o swoistej „kresowości" miasta zdecydowały w dużej mierze instytucje, takie jak Ossolineum czy Uniwersytet Wrocławski, które były traktowane jako kontynuacja lwowskich. Zresztą słusznie, skoro na uczelni duża część kadry pochodziła ze Lwowa, włącznie ze słynnymi matematykami z Hugonem Steinhausem na czele.

Ale przyjechali tu także ludzie innych zawodów, np. lwowscy tramwajarze. Przez wiele lat, podróżując komunikacją, można było usłyszeć motorniczych mówiących bałakiem. Także lekarze, m.in. wykładowcy Akademii Medycznej, trafili tu ze Lwowa. Te kresowe koneksje bardzo się liczyły w pokoleniu moich rodziców. Kiedy rozpocząłem studia, wśród moich kolegów nie było już czegoś takiego. Choć trudno było naszym kolegom niepochodzącym ze wschodu zrozumieć naszą fascynację Kresami. Ja, gdy tylko miałem w lecie możliwość, aby wybrać się na wycieczkę, zawsze jeździłem na południowy wschód Polski, aż do Przemyśla. Tylko dlatego, że dalej się nie dało.

Jednak wrocławianie w zdecydowanej większości nie są wcale z Kresów, to tylko mit, w który ludzie chętnie wierzą. Fakty są takie, że 80 procent ludzi przyjechało tu z centrum kraju i Wielkopolski w poszukiwaniu lepszego życia. Bardzo duża była też reprezentacja powstańców warszawskich.

Były różne fale przybyszów. Niektórzy przyjeżdżali tylko po to, by wywieźć z niemieckiego Wrocławia wszystko, co się dało. A potem ci szabrownicy tu zostawali. Powstańcy i AK-owcy chcieli się ukryć przed UB. Ale w dużej mierze trafiła tu przeludniona polska wieś. Najpierw przejmowali pozostawione na Dolnym Śląsku poniemieckie gospodarstwa, a wraz z awansem cywilizacyjnym przenosili się do miasta. Stąd dziś już nie czuje się we Wrocławiu kresowych korzeni.

A inni przybysze: Grecy, Łemkowie, reemigranci z Belgii czy Francji? W literaturze pojawiło się wtedy określenie „republika mieszańców".

Bardzo dobrze pamiętam Greków, z kilkoma studiowałem. Pojawili się po prawicowym puczu w Grecji. Na Dolnym Śląsku były też bardzo prężnie funkcjonujące ośrodki żydowskie, na przykład Bielawa czy Dzierżoniów. We Wrocławiu także żyło wielu Żydów, były teatr i liceum. Ale wraz z kolejnymi falami emigracji wciąż ich ubywało. Do dziś utrzymuję kontakt z wieloma przyjaciółmi, którzy w latach 60. wyjechali do Izraela. Niestety, we Wrocławiu społeczność żydowska jest niewielka.

Pamięta pan „czarną panią"?

Tak, epidemia ospy w 1963 roku. Byłem po studiach, pracowałem już na uczelni. W mieście zapanowała panika, bo odcięli nas od reszty kraju. Niewątpliwie to było pewne wspólnotowe przeżycie. Na pewno innym, ważnym impulsem integracyjnym był rozkwit życia kulturalnego we Wrocławiu w latach 60. i 70. Najpierw władze temu sprzyjały, bo to była przede wszystkim awangarda spod znaku Grotowskiego i Różewicza. A potem okazało się, że artyści sprawiają też kłopoty natury politycznej. Tak było np. w przypadku „Odry", świetnego miesięcznika społeczno-kulturalnego, wokół którego było wiele zawirowań. Gdy studiowałem, dało się odczuć dużą aktywność intelektualną wśród młodych ludzi. Byliśmy dumni z naszego miasta, jego kultury i naszych wybitnych twórców. Wtedy jednak ta duma zaczynała się dopiero rodzić. Przełomowe znaczenie miały lata 80. i „Solidarność".

A powódź z 1997 roku?

To przeżycie innego rodzaju. Wtedy zintegrowaliśmy się z konieczności, wobec nadchodzącego niebezpieczeństwa. Aczkolwiek przyznam, że ludzie zaczęli sobie bezinteresownie pomagać. Wie pan, że byłem jedynym dyrektorem, który zdecydował się na ewakuację zbiorów?

Baliście się, że woda zaleje piwnice?

Ba, wynieśliśmy rękopisy nawet z parteru. Oczywiście przekonywano mnie, że mogę być spokojny, że we Wrocławiu mamy świetny system przeciwpowodziowy. My jednak nie uwierzyliśmy i okazało się, że strzeżonego Pan Bóg strzeże. Nas co prawda woda nie zalała, ale sąsiadów w bibliotece uniwersyteckiej i archiwum wojewódzkim, owszem. Straty były bardzo duże, ale jest też zysk. Bo to zbudowało tożsamość Wrocławia.

Wrocław w czasach komunizmu był uważany za miasto otwarte, które łatwo wchłaniało przybyszów.

Pamiętam, jak przyjeżdżały transporty na Brochów, dużą stację towarową. Ludzie wysiadali, rozglądali się i szukali sobie miejsca. Potrzebowali trochę czasu, by się wzajemnie poznać, ale w końcu się integrowali. Ja jakoś w okresie „Solidarności" zdałem sobie sprawę, że to moje pokolenie musi wziąć odpowiedzialność za to miasto. Dla Polaka, który został wypędzony z Kresów, to było coś bardzo ważnego. Do tej pory to miasto było nie moje, obce, bardzo trudne do zaakceptowania. Niemczyzna przesłaniała wszystko. Jako student historii czułem cały czas potrzebę, by pojechać w głąb Polski. Nawet dziś, jak przyjeżdżam do Krakowa, czuję się w sercu naszej historii, a jak wracam do Wrocławia, to wiem, że tu historię polską dopiero tworzymy.

Skoro już mówimy o Krakowie, to po wojnie oficjalnie chciano zsyłać stamtąd element przestępczy właśnie do Wrocławia. Jest nawet taka specjalna uchwała Rady Miasta.

We Wrocławiu było wielu szabrowników, więc to pewnie dlatego. Jeszcze w latach 70., jak jeździło się po dolnośląskich miasteczkach, gdzieś w  Jeleniogórskiem czy Wałbrzyskiem, bez kłopotu można było tam kupić stare, poniemieckie meble w dobrym stanie. Wszystkie skradzione z różnych pałaców. Trudno było nie dostrzec tego zderzenia cywilizacyjnego. Biedna polska wieś objęła w posiadanie zasobne gospodarstwa albo osiedliła się w bogatych niemieckich miastach. My tuż po wojnie mieszkaliśmy w domu niemieckiej rodziny wraz z nią, oczywiście do jej przymusowego wyjazdu. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi. Pewnego dnia jeden ze starszych Niemców, opiekujący się gospodarstwem, zaprowadził moich rodziców do stogu. Wszedł na jego szczyt i zaczął zrzucać tę słomę. Okazało się, że w środku schowane były narzędzia rolnicze. Mój ojciec nigdy takich urządzeń nie używał, musiał dopiero nauczyć się z nich korzystać.

Czy wierzył pan kiedykolwiek w piastowski Wrocław?

Na pewno nie mogę powiedzieć, że w latach 50. myślałem tak samo jak dzisiaj. Wtedy nastawienie ludzi, którzy przeżyli II wojnę światową, było zupełnie inne... Nie wyobrażałem sobie, że może dojść do pojednania z Niemcami. Nad ogromem zbrodni, jakich się dopuścili, nie można było przejść do porządku dziennego. Stąd po II wojnie światowej łatwo było nam przypominać piastowską historię ziem zachodnich. Wielu, jak to zwykle bywa, zupełnie nie potrafiło zachować umiaru. Hasło „Byliśmy, jesteśmy, będziemy" przekreślało całą historię pomiędzy czasami piastowskimi a PRL, co było przecież absurdem. Przypomina mi się taka scenka z wizyty u Romana Aftanazego, autora monumentalnego 11-tomowego dzieła „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej". Byłem u niego przy placu Grunwaldzkim, mieszkał w tzw. bunkrowcach na jednym z najwyższych pięter. Wypiliśmy butelkę wina, podeszliśmy do okna, on patrzy na miasto, na most Grunwaldzki i rzekę, i mówi: „Wrocław – twoje miasto, Odra – twoja rzeka, kur... twoja mać". On był prawdziwym lwowianinem, nigdy nie poczuł, że Wrocław to jego miasto. Tacy ludzie, których tu nie brakowało, nie potrafili szukać na siłę polskości Dolnego Śląska.

Jak pan patrzył na powszechne odkrywanie niemieckiej przeszłości w latach 80. i 90.? Czy to wtedy zniknął strach, że ci Niemcy może wrócą i odbiorą swoje? Czy może te obawy wciąż były żywe?

Rzeczywiście, dawni niemieccy mieszkańcy zaczęli przyjeżdżać tu turystycznie. Oglądali swoje domy i mieszkania, zagadywali, starali się nawiązać jakiś kontakt. Mówili, że są właśnie stąd. Początkowo więc był jakiś lęk, szczególnie, że propaganda głosiła, że niemieccy rewizjoniści zabiorą nam domy. Jednak przez większość ludzi Niemcy byli przyjmowani bardzo dobrze. W końcu my też byliśmy przesiedleńcami. Pamiętam, jak wyjeżdżała rodzina niemiecka, z którą mieszkaliśmy, i gospodyni zapytała moją matkę, co ona może ze sobą zabrać. „Wszystko – usłyszała w odpowiedzi – bo to wszystko należy do was". Mama przeżyła takie samo wysiedlenie, doskonale wiedziała, co oni czują. Stąd te stosunki wcale nie układały się źle.

Nie ma pan wrażenia, że mamy dziś do czynienia z mitologizacją niemieckiego Wrocławia? Za PRL w ogóle nie pozwalano o tym mówić, więc być może dlatego teraz trochę się idealizuje tę niemieckość, stawia jej pomniki...

To dotyczy niemal wyłącznie elit. Mnie jest o tyle łatwiej to zrozumieć, że często jeżdżę do Lwowa, gdzie spotykam się z próbami wymazywania polskości. Ciągle ich tam pytam, do czego właściwie zmierzają? Chcą poprawiać historię? Przecież to jest bez sensu... Potem wracam do Wrocławia i chcę się zachowywać zgodnie ze swoimi oczekiwaniami, które mam w stosunku do dzisiejszych lwowian. Jak odgrzebałem na naszym dziedzińcu obelisk z 1922 roku upamiętniający poległych uczniów i profesorów niemieckiego gimnazjum, które mieściło się w gmachu dzisiejszego Ossolineum, to kazałem go ponownie postawić tam, gdzie stało przed wojną. Nie widziałem żadnych racji, by inaczej z nim postąpić, zwłaszcza że był zwieńczony piękną figurą Chrystusa Zmartwychwstałego. Na początku spotkało się to z pewnymi negatywnymi reakcjami, ale dziś pod ten pomnik przychodzą wszystkie niemieckie wycieczki, które dowiadują się, że to Zakład im. Ossolińskich odkopał, odświeżył i postawił ten obelisk, czyli że zachowaliśmy się jak cywilizowani ludzie. Zdarzało się, że przychodzili do mnie absolwenci tamtego gimnazjum i chwalili, że ten gmach nigdy tak pięknie nie wyglądał jak teraz. A co do Lwowa, to latami walczyłem, by na dawnym budynku Ossolineum chociaż powiesić tablicę informującą, że właśnie tu mieścił się kiedyś nasz zakład. Może teraz wreszcie się uda, ale o czymkolwiek więcej mowy nie ma...

Kim dzisiaj są mieszkańcy Wrocławia? Co decyduje o ich tożsamości?

Na pewno to ludzie, którzy już pokochali to miasto, którzy już je zaakceptowali. Nie wyobrażam sobie, żebym gdziekolwiek indziej poczuł się lepiej. Jak jadę do Lwowa, wiem, że jest to miasto o wspaniałej polskiej historii, i chciałbym, by przeszłość zawsze była tam obecna. Równocześnie wiem, że jakiekolwiek próby zmiany granic byłyby tragiczne dla Europy i dla Polaków. Trzeba to zaakceptować. Tak samo mam we Wrocławiu. Znam historię tego miasta, ale wiem także, że właśnie budujemy ją na nowo.

Adolf Juzwenko jest doktorem historii, autorem wielu prac naukowych, przede wszystkim poświęconych stosunkom polsko-rosyjskim. W czasach PRL związany z opozycją demokratyczną, był m.in. wykładowcą Towarzystwa Kursów Naukowych. W latach 80. doradca i działacz „Solidarności". Od 1990 roku pełni funkcję dyrektora Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich

Rodzina Juzwenków pochodzi spod Zaleszczyk. Pamięta pan coś z czasów, gdy mieszkaliście jeszcze na Podolu?

Niewiele. Zresztą nie byłyby to przyjemne wspomnienia. Urodziłem się w marcu 1939 roku i chociaż byłem dzieckiem, wciąż pamiętam terror czasów wojny. Na jesieni 1944 roku musieliśmy opuścić nasze Lisowce, aby schować się przed Ukraińcami na terenie kontrolowanym przez garnizon sowiecki w miasteczku oddalonym o 7 km od mojej rodzinnej wsi. Na Podolu, we wschodniej Galicji, nie było co prawda tak krwawych rzezi jak na Wołyniu, ale łącznie zginęło kilkanaście tysięcy Polaków. W Tłustym doczekaliśmy transportu, który przewiózł nas na Dolny Śląsk.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne