Widać to na każdym kroku, choćby we wszelkiego rodzaju grach noszących dumne miano „strategicznych", gdzie graficy sporo uwagi poświęcają detalom rękojeści czy hełmu, ale konstrukcja społecznego świata, czy walczymy o tron w świecie jaskiniowców, Greków czy Wikingów, pozostaje ta sama.
Równie wiele przykładów można jednak znaleźć, podnosząc wzrok znad ekranu. Ot, szyld niepublicznej przychodni: „Lecznica Medea". Po prostu. Jak sądzę, właściciel świadom był, że wypada, by zakład opieki zdrowotnej miał w nazwie człon „Med", i uznał, że znalazł błyskotliwą końcówkę. Biznesmen nie ma oczywiście obowiązku znajomości mitologii: ale że nie znalazł się nikt, kto podpowiedziałby mu, że Medea, kochanka Jazona, która w szale zazdrości rozsiekała młodszego brata, Argonaucie zaś podała koszulę nasyconą jadem, jest wyjątkowo ryzykowną patronką dla pediatry i dermatologa?
Na tych samych Bielanach, tylko kilometr z okładem dalej, przy uliczce, która przez lata była bezimiennym łącznikiem dwóch parkingów, a której niedawno z łaski nadano imię rosyjskiego dysydenta, wyrosła niedawno najpierw budowa, a potem billboard. „Kup mieszkanie – głosi pochwałę nowoczesnej deweloperki z wysokości pierwszego piętra – Apartamenty Sacharowa".
Konstrukcja „lokale + adres" sama w sobie jest nieco pretensjonalna. Ktoś, kogo mimo wszystko urzekł wykwint frazy „Amfilady Val d'Isere" czy „Garsoniery Zielonka" musiał przeoczyć, że w połączeniu z nazwiskiem będącym nazwą ulicy rodzi ona pewną niechcianą dwuznaczność płynącą z różnych funkcji dopełniacza w polszczyźnie. Hasło „Apartamenty Mickiewicza" czy „Lofty Krasińskiego" też zastanowiłoby: że niby co, są do zwiedzania mieszkania należące ongiś do wieszcza? Ale aż za pięć siedemset od metra? Sporo jak za bilet do muzeum.
Mniejsza jednak o wieszczów; fraza „Apartamenty Sacharowa" brzmi wyjątkowo okrutnie dla każdego, kto kojarzy, jak wyglądało zesłanie niepokornego fizyka z żoną do Niżnego Nowogrodu noszącego wówczas, 35 lat temu, nazwę „Gorki". Ciągnący pleśnią blok, wąskie schody bez windy, dyżurni kagebiści spluwający z półpiętra. Siedem lat beznadziei, drzwi z dykty prowadzące do klitki z małym oknem i rura z twardego plastiku wbijana do nosa i gardła, ilekroć Kreml dojdzie do wniosku, że czas przerwać kolejną głodówkę dysydenta: to ci apartament! Fakt, że nikomu w firmie deweloperskiej nie zazgrzytała ta fraza, stanowi mocną poszlakę, że jej młody i dynamiczny zarząd nigdy nie zawracał sobie głowy jakąś tam „historią". Cieszmy się, że nie proponują nam „kawalerki Fieldorfa". Na razie.
Zbyt łatwo byłoby się w tym momencie odwinąć, by wziąć na cel osławioną „reformę nauczania historii" dwóch pań ministr. Ich wychowankowie będą mieli zapewne kłopot z prawidłowym zapisaniem nazwiska „Sacharow", wejdą jednak do zarządów najwcześniej za dekadę. Problem tkwi głębiej, w traceniu przez przeszłość swojej substancjalności, w erozji, którą jako pierwszy zauważył Miłosz: „Książki dla współczesnych dzieci. Na kilku stronach ilustrowana historia świata. Zaczyna się od amonitów. Ichtiozaury. Tyranosaurus rex. Pterodaktyle. Mamuty. Australopiteki. Człowiek jaskiniowy. Grecy i Rzymianie. Galileusz. Kopernik. Kolumb. Newton. Maszyna parowa. Samochód. Samolot. Einstein. Razem bryk uniwersalnych dziejów. I jakże dają z tym sobie radę? Bo czas jest tutaj ścieśniony, perspektywa płaska jak dla kogoś, kto nigdy nie oglądał rzeczywistości w jej proporcjach, i nagle pokazują mu namalowany pejzaż" – pisał już w roku 1958 w Montgeron.
Miłosz, jak wiadomo, nie dawał łatwych pocieszeń. W szkicu, a właściwie laudacji sprzed pół wieku, przyznawał jednak, że sam ratunku przed „ukąszeniem heglowskim" – które, jak wiadomo, w jego akurat przypadku sięgnęło głębiej, niż potrafiłyby to uczynić słabe siekacze Sokorskiego; kły Tygrysa to były! – szukał u Stanisława Vincenza, w samotni podalpejskiego La Combe.