Siedzę w moim ulubionym miejscu w Bulawayo, jeśli nie w całym Zimbabwe. Nie, nie na pocztowej wieży, sto metrów obok, w knajpce na tyłach National Gallery. Jedzenie tu przeciętne, przemiła skądinąd obsługa zawsze myli zamówienia, uśmiechając się przy tym rozbrajająco. Chciałeś sałatkę, ale hamburger też chyba jest OK? Są fajni, a poza tym całe miejsce to uroczy ogród w środku miasta. No i galeria, najbardziej niezwykła galeria świata. Tak, to właśnie ta, w której obrazy wiszą nawet w toaletach. W damskiej też, sprawdzałem. Za każdym razem, a jestem tu niemal stałym rezydentem, prowokuje mnie do tej samej uwagi, że już słyszę tę rozmowę zimbabweńskich artystów. „Wiesz, kupili moje prace do National Gallery". „Naprawdę"? „Tak, drugi rząd nad pisuarem".
Skądinąd w National Gallery w Harare w toaletach nic nie wisi, nawet papier toaletowy, więc to tylko Bulawayo, jakieś genius loci. Siedzę więc w Studio Nosh i odmawiam. Zdecydowanie odmawiam zajmowania się Polską. Wystarczył mi dzień z dostępem do internetu, by przeszła mnie jakakolwiek ochota na to. Nie poradziłbym sobie z jednym, a co dopiero z farmą trolli ekswiceministra Piebiaka, nie wierzę w istnienie pani Jachiry, więc pomysł wystawienia jej na listy uznaję za wyraz wyrafinowanego poczucia humoru Grzegorza Schetyny, nie ogarniam, jak przed krwawym PiS-em ma nas bronić ekipa Kluzik, Ujazdowskiego, Kowala, Poncyljusza czy Mężydły, i wreszcie odmawiam roztrząsania, czyje standardy są bardziej standardowe. Dość. Jeszcze nas wszystkich kampania pochłonie, więc może by tak z ostatnich dni lata skorzystać i dookoła się rozejrzeć?
Moja osoba korzysta, choć tu akurat zima, i się rozgląda. Dochodzi też do wniosków, że nic nie jest takie, jakim się na pierwszy rzut oka wydaje. Ot, nowoczesność. My są już Amerykany, jak śpiewał pewien pieśniarz od niedawna ZSL-owski, ale takich cudów jak tutaj to u nas chyba nie ma. Dwa lata temu z pewnym rozbawieniem cytowałem tutejszą prasę donoszącą, że prostytutki w Harare przyjmują płatność kartą kredytową. Jak mniemam zbliżeniowo.
Tu oczywiście można by labiedzić, że ludzie każdą nową technologię wykorzystają ku złemu, ale można też skonstatować, że ułatwienia dla small biznesu osiągnęły tu poziom, o którym minister Emilewicz nie słyszała. Teraz, że pozostanę przy tej samej tematyce – nie, nie seksu, ale technologii – świat poszedł naprzód, a Zimbabwe w znanym sobie kierunku. Do chwilowych problemów z wodą i prądem doszły problemy z walutą. Owszem, kilka lat temu wprowadzono bondy, czyli zim dolary, ale wydrukowano ich ciut za mało. I klops, bo jednak w sklepach żądają forsy, a nie czegoś w zamian. Tu z pomocą przyszła technologia i teraz można płacić przez aplikację. Nie tylko panowie w nagłej potrzebie mogą więc udać się do reprezentantki small biznesu z organicznie wbudowanym warsztatem pracy i zaoferować jej, że za usługę zapłacą przez telefon. I to działa wszędzie, zwłaszcza w buszu.
Mówiłem, że nic nie jest takie, jakim się wydaje? Oto dziś na śniadanie poczęstowano moją osobę dżemem, formalnie brzoskwiniowym. Niby nic, ale dżem jest z Eswatini, czyli jak po zmianie nazwy mówi się na Suazi. Nadal niby nic, ale – jak wyjaśnił mnie lokalny ekspert – to wszystko fejk. To znaczy dżem jest realny (ja się upieram, że brzoskwinia mocno umowna), tylko że to Eswatini to fejk. Faktycznie, nie widziałem tam niczego, z czego dałoby się zrobić dżem, ale nie to przesądza sprawę. Otóż Eswatini to taka lokalna czarna dziura, załamanie czasoprzestrzeni – wjeżdżasz starym oplem, wyjeżdżasz nowym, świeżo co kradzionym w RPA maybachem i na granicy wszystko się zgadza. I co, wy tam w Polsce macie fejk newsy, my tutaj fejk dżemy.