Odlatywałem z Milesem. Fragmenty autobiografii

Smaczki o współpracy z Milesem Davisem, panie z długimi „torami”, kokaina. Amerykański pianista Herbie Hancock wyspowiadał się ze swojego życia i tajników niezwykłej kariery. Autobiografię legendy jazzu wydaje właśnie wydawnictwo Sine Qua Non.

Publikacja: 17.07.2015 01:08

Odlatywałem z Milesem. Fragmenty autobiografii

Foto: Plus Minus

W Halloween 1964 roku razem z moim przyjacielem Larrym Willisem udałem się do Village Gate, gdzie grał trębacz Hugh Masekela. Hugh był naszym przyjacielem, ale poszliśmy tam nie tylko po to, żeby go posłuchać. Po drodze powiedziałem do Larry'ego:

– Znajdźmy jakieś dziewczyny.

Skończyłem dwadzieścia cztery lata, grałem w zespole Milesa Davisa, miałem superauto i własne mieszkanie, więc brakowało mi tylko dziewczyn. Odkąd przeprowadziłem się do Nowego Jorku, sporo randkowałem, ale zależało mi przede wszystkim na dobrej zabawie, chciałem się wyszaleć. Nadrabiałem stracony czas, bo w liceum i na studiach nie byłem kobieciarzem.

Chociaż miałem kilka dziewczyn, na studiach nadal pozostawałem prawiczkiem. W Grinnell spotykałem się z kilkoma pannami, ale w szkole dla tysiąca dwustu osób w środku Iowa miałem dużo mniejsze pole do popisu niż w Nowym Jorku, mieście pięknych, interesujących kobiet. Teraz bawiłem się zbyt dobrze, żeby myśleć o poważnym związku.

Tamtej nocy szukaliśmy ładnych dziewczyn, z którymi moglibyśmy „porozmawiać". Hughey podszedł do naszego stolika po pierwszym secie, wdaliśmy się w dyskusję i straciliśmy poczucie czasu. Kiedy w końcu zakończyliśmy konwersację, kelnerzy już zamiatali podłogę i stawiali krzesła na stołach, a wszystkie dziewczyny dawno wyszły.

– O cholera! – powiedziałem. I zaczęliśmy się zbierać.

W lokalu siedziała jeszcze jedna ekipa. Mój znajomy Bobby Packer, który pracował w klubie jako kelner – choć tamtej nocy miał wolne – rozmawiał przy stoliku z trzema kobietami.

– Chodź Larry. Bobby nie potrzebuje całej trójki – stwierdziłem.

Kiedy podeszliśmy do nich, zauważyłem, że dwie dziewczyny są ładne, ale jedna – naprawdę piękna. Miała kruczoczarne włosy, jasne, niebieskie oczy i cudowną figurę. Wyglądała na pewną siebie, co było bardzo seksowne. Miała na imię Gigi i od razu wiedziałem, że muszę ją poznać.

Niestety, ona miała zupełnie odmienne wrażenia na temat mojej osoby. Wydawało mi się, że całkiem nieźle wyglądam. Miałem na sobie szary garnitur i skórzaną kurtkę, a na szyi nowiutki aparat Nikon – tamtego lata byłem z Kwintetem w Japonii i wciąż nie mogłem wyjść z roli turysty. Gigi powiedziała mi później, że kiedy na mnie spojrzała, pomyślała: „Całkiem fajny, ale straszny sztywniak!".

Całą szóstką wyszliśmy z Village Gate i skierowaliśmy się do baru Red Garter, gdzie zamówiliśmy drinki i zaczęliśmy grać w karty. Chociaż Gigi nie wydawała się mną zainteresowana, inna dziewczyna, Effie, powiedziała:

– Gigi w poniedziałek organizuje u siebie kolację. Wszyscy jesteście zaproszeni.

Zapewniłem, że na pewno przyjdę. Przede wszystkim dlatego, że chciałem ponownie zobaczyć Gigi.

Różniła się od kobiet, które spotkałem dotychczas. Była cudowna, ale nie chodziło tylko o wygląd. Wydawała się zadziorna i silna, jak moja matka, a także brutalnie szczera, bez względu na to, z kim rozmawiała, a przy tym pełna energii i życia; nie potrafiłem sobie wyobrazić, że mógłbym się przy niej kiedykolwiek nudzić. Gigi dorastała we wschodniej części Niemiec i nie wiedziała nic o jazzie, co mi się bardzo podobało. Tamtej nocy powiedziałem jej, że jestem muzykiem, a ona zapytała:

– To fajnie, ale jak zarabiasz na życie?

– Właśnie tak – odparłem.

– Grasz w zespole?

– Tak, z Milesem Davisem.

– Kto to?

Nigdy o nim nie słyszała. Tamtej nocy po raz pierwszy w życiu trafiła do klubu jazzowego. Nie interesowała się moją pracą ani wyglądem, więc musiałem znaleźć inny sposób, żeby jej zaimponować. Przynajmniej wiedziałem, że jeśli mnie polubi, to nie dlatego, że jest jazzową groupie.

Kurczak w whiskey

W poniedziałek poszedłem do niej na kolację. Trochę się spóźniłem. Gigi była zajęta rozmową z innym facetem. Czekałem na moment, żeby do niej zagadać, ale cały czas ktoś się przy niej kręcił. Po chwili dałem za wygraną i zwróciłem uwagę na jej współlokatorkę Kristin.

Kristin była miła, jednak kiedy znowu straciłem szansę na rozmowę z Gigi, miałem dość.

– Muszę iść. Dziękuję za kolację – powiedziałem.

Kristin chciała mnie odprowadzić, lecz kiedy dotarliśmy do drzwi, zawołała ją Gigi:

– Kristin! Telefon do ciebie!

Kristin pobiegła odebrać, a Gigi natychmiast pojawiła się obok mnie. Odprowadziła mnie do windy i wiedziałem, że albo zrobię to teraz, albo nigdy.

– Chciałbym się z tobą spotkać – powiedziałem. – Miałabyś ochotę iść ze mną do kina?

– Pewnie – odparła. – Może w środę?

Więc byliśmy umówieni.

Kiedy wszedłem do windy, odleciałem. Dziękowałem Bogu, że ktoś zadzwonił wtedy do Kristin.

Oczywiście nie było żadnego telefonu. Gigi wszystko wymyśliła, chciała odciągnąć Kristin, żeby sama mogła mnie odprowadzić. W pewnym momencie doszła do wniosku, że mimo wszystko warto byłoby mnie poznać, więc kiedy nagle postanowiłem wyjść, musiała działać szybko. Wkrótce miałem się przekonać, że Gigi jest kobietą, która się nie waha, jeśli czegoś chce.

Zaczęliśmy się spotykać i od samego początku ten związek różnił się od moich poprzednich. Gigi zawsze mówiła to, co myśli. Stawialiśmy sobie wyzwania jak partnerzy sparringowi. Na jednej z pierwszych randek poszliśmy do baru. Spotkanie skończyło się kłótnią. Nawet nie pamiętam, o co poszło, ale nigdy nie zapomnę pasji, z jaką się kłóciliśmy, i euforii, jaką wywoływał we mnie czas spędzony z Gigi.

Na innej z naszych randek zaprosiła mnie na kolację do swojego mieszkania. Przygotowywała kurczaka w winie, ale ponieważ nie miała odpowiedniego wina, skończyło się na „kurczaku w whiskey". Był pyszny, więc pomyślałem: „Wow, na dodatek umie gotować!". Ale kiedy za trzecim i czwartym razem znowu jedliśmy kurczaka w winie, w końcu musiała przyznać, że to jedyna potrawa, jaką umie przyrządzić.

Zawsze potrafiła mnie rozśmieszyć, ale też dużo mnie nauczyła. Prowadziła zajęcia filmowe w American Federation of Arts i znała się na sztukach wizualnych – malarstwie, rzeźbie i fotografii, o czym ja nie miałem bladego pojęcia. Zawsze skupiałem się tylko na muzyce. To ona pokazała mi prace Roya Lichtensteina, Andy'ego Warhola i innych artystów pop-artu lat sześćdziesiątych, a także dzieła twórców filmowych, takich jak Fellini, Bergman i Truffaut. W naszym związku ona była oczami, a ja uszami, i nigdy nie męczyły nas rozmowy na temat wspólnych pasji.

Potrafiliśmy rozmawiać całymi godzinami, a ja zawsze dobrze się przy niej czułem. Nasz związek nie opierał się na seksie ani na poczuciu komfortu we własnym towarzystwie, nawet nie na wzajemnym podziwie, chociaż te elementy też były istotne. Chodziło o równowagę między nimi – to dlatego chciałem dalej z nią być. Dzięki Gigi czułem się kimś wyjątkowym, bo kochały ją kobiety, kochali mężczyźni – kochali ją wszyscy, ale ona wybrała mnie.

Zaręczyłam się

Odkąd zacząłem grać z Milesem, musiałem stosować się do jego zasady: „Nie przyprowadzaj na koncert żadnych dup, bo wtedy każdy gra po swojemu". Wiedzieliśmy, o co chodzi – kiedy facet przyprowadza na koncert swoją dziewczynę, zaczyna się przed nią popisywać. Miles chciał, żebyśmy zachowali w naszej grze wolność i nie przejmowali się tym, co ktoś może sobie o nas pomyśleć.

Od czasu do czasu Miles wyczuwał, że w danym pomieszczeniu jest dziewczyna któregoś z nas.

– Gdzie ona jest? – pytał. – Wiem, że gdzieś tutaj jest. Słyszę w muzyce za dużo słodyczy.

I nigdy się nie mylił. Mimo to chciałem, żeby Gigi mogła nas posłuchać, więc powiedziałem jej, że może przyjść na koncert, ale musimy wejść osobno, i uprzedziłem, że nie będę mógł zwracać na nią uwagi podczas gry.

Kilka tygodni po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, zaprosiłem Gigi na nasz występ w Village Vanguard. Próbowałem jej nie szukać, ale nie mogłem się powstrzymać – podczas pierwszego setu cały czas starałem się ją wypatrzyć. Kiedy w trakcie drugiego setu nadal jej nie widziałem, zacząłem się zastanawiać, co się stało. Podczas przerwy poszedłem do budki telefonicznej i wykręciłem jej numer.

Odebrała, jej głos brzmiał tak, jakby płakała.

– Co się stało? – spytałem zaniepokojony. – Byłem pewien, że przyjdziesz.

– Herbie – odparła – muszę ci coś powiedzieć. Nie możemy się już widywać. Zaręczyłam się.

Nie wiem, co spodziewałem się usłyszeć, ale tego na pewno nie było na liście. Nie miałem pojęcia, że spotykała się z kimś innym. Związała się z przystojnym, bogatym perskim biznesmenem o imieniu Hamid, który mieszkał w Paryżu, ale miał też mieszkanie w Nowym Jorku. Widywali się, gdy przyjeżdżał do miasta. Był u niej również w tamten weekend i poprosił ją o rękę, a ona się zgodziła. Była zestresowana, bo wiedziała, że tego wieczoru musiałaby ze mną zerwać. Kiedy zadzwoniłem, siedziała w wannie i starała się nie rozpłakać.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Gigi i ja często się widywaliśmy, ale jeszcze ze sobą nie spaliśmy, nie padły też słowa „kocham cię". Przypuszczałem, że kocha tego faceta, i chociaż byłem rozczarowany, nie chciałem stać jej na drodze. Powiedziałem tylko:

– Cóż, w takim razie życzę ci szczęścia.

I rozłączyłem się.

Kiedy wróciłem na scenę, miałem mętlik w głowie. Próbowałem się ogarnąć, żeby normalnie grać, ale wciąż powracała do mnie ta sama myśl. Mimo zdenerwowania i rozczarowania dotarło do mnie, że chcę, aby Gigi była szczęśliwa, ze mną czy beze mnie. Jeśli ten facet ją uszczęśliwiał, to dobrze, bo jej szczęście znaczyło wtedy dla mnie więcej niż moje. Nigdy nie żywiłem wobec nikogo takiego uczucia, więc sam byłem zaskoczony.

Jakoś udało mi się przetrwać set. Na szczęście wieczór już prawie się kończył, ale kiedy poszedłem do garderoby, ktoś powiedział:

– Herbie, telefon do ciebie.

Podniosłem słuchawkę. To była Gigi. Płakała.

– Zerwałam zaręczyny – powiedziała.

Oznajmiła, że kiedy tylko się rozłączyłem, zrozumiała swój błąd.

– Nie kocham go, kocham ciebie.

Wtedy po raz pierwszy mi to powiedziała i myślałem, że umrę ze szczęścia. Kilka tygodni później wprowadziła się do mnie. (...)

Nigdy nie wyrosłem z zamiłowania do elektroniki i urządzeń mechanicznych. Im byłem starszy, tym bardziej uwielbiałem te zabawki. W liceum zbudowałem wzmacniacz przy użyciu zestawu Dynaco i od tamtej pory ciekawiło mnie, jak używać nowego sprzętu elektronicznego, żeby poprawiać jakość dźwięku. Kiedy pracowałem w Kwintecie, na rynku pojawił się niemiecki przenośny magnetofon szpulowy UHER, więc moją obsesją stało się nagrywanie na nim naszych występów. Ten nawyk czasami doprowadzał Milesa do szału.

Nie chodziło o to, że nie chciał, abym nagrywał muzykę, bo tak naprawdę nie miał nic przeciwko temu. Kiedy pracowaliśmy w studiu nad płytą, nalegał, żeby wszystko było cały czas włączone, bo nigdy nie wiadomo, kiedy wpadniemy na coś interesującego. Bardzo się denerwował, jeśli nie nagrywało się czegoś, co uznał za świetne.

Wściekał się raczej o to, że przed każdym występem musiałem poświęcić kilka dodatkowych minut na ustawienie mikrofonów i magnetofonu. Ponieważ zwykle spóźniałem się na koncerty, często nie byłem gotowy, gdy zbliżał się czas grania. Wszyscy czekali na mnie na scenie, a ja wbiegałem na nią w ostatniej minucie i chowałem się pod fortepianem, gdzie ustawiałem sprzęt, podczas gdy Miles gromił mnie wzrokiem.

Kiedy zaczynaliśmy set od utworu, który rozpoczynał się od wstępu fortepianu, słyszałem odliczanie Milesa, zanim jeszcze wyszedłem spod instrumentu. Patrzył na fortepian i kiedy w końcu dostrzegał moją głowę, mówił:

– Ach, cholera!

Twierdził, że żaden nasz kawałek nie może się zacząć od fortepianu, bo jestem zbyt zajęty moimi zabawkami. Nie wiem, czy to prawda, ale czasami faktycznie przekraczałem nie tylko muzyczne granice, ale też granice cierpliwości Milesa.

W spódnicy albo w szortach

Pewnej nocy po koncercie w Village Vanguard siedzieliśmy w garderobie.

Miles znał wielu ludzi z Hollywood, więc nie było nic niezwykłego w tym, że na nasze występy przychodziły gwiazdy kina. Tamtego wieczoru na widowni pojawiła się aktorka Mitzi Gaynor. Zwykle celebryci po koncercie zaglądali do naszej garderoby, ale Mitzi jeszcze się nie pokazała.

– Herbie – powiedział Miles – znajdź Mitzi. Powiedz, że każę jej ruszyć tutaj jej białe dupsko.

– Co? – zdziwiłem się. – Przecież nie mogę powiedzieć jej czegoś takiego!

Miles pokręcił głową, jakbym był niegrzecznym dzieckiem.

– Powiedz jej, że to moje słowa. Masz mnie zacytować. Jazda! – rzucił.

Niechętnie wszedłem do lokalu. Mitzi rozmawiała z jakimiś ludźmi. Podszedłem i grzecznie się przedstawiłem.

– Witam, pani Gaynor. Nazywam się Herbie Hancock – wyjąkałem. – Miles chciał, żebym coś pani powiedział, ale się wstydzę.

Mitzi uśmiechnęła się.

– Naprawdę? Co takiego powiedział? – spytała.

– Kazał mi powiedzieć: „Rusz swoje białe dupsko do garderoby" – oznajmiłem.

Mitzi tylko się uśmiechnęła i poszła za mną, jakby to było najnormalniejsze zaproszenie, jakie otrzymała w życiu. Spłynęło to po niej, dokładnie tak, jak Miles przewidział.

Innym razem, również w Village Vanguard, zauważyliśmy, że w pierwszym rzędzie pojawiła się Ava Gardner. Miała ciemne okulary, spódnicę i tenisówki. Wayne podszedł do mnie i powiedział w odniesieniu do jej nóg:

– Hej, Herbie, patrz na te tory.

Uwielbiał mówić o kobiecych nogach w taki sposób, żeby kobiety o tym nie wiedziały. „Niezłe tory", mówił, a my wiedzieliśmy, że mamy wtedy szukać kobiety w spódnicy albo w szortach.

To zdarzało się często, bo wokół Milesa Davisa bez przerwy kręciło się mnóstwo pięknych kobiet. Pewnego razu wylądowaliśmy na lotnisku w Los Angeles. Wyszliśmy na zewnątrz, a tam czekał na nas fioletowy jaguar XKE. Za kierownicą siedziała piękna blondynka, aktorka Laura Devon. Miles powiedział tylko:

– O, jest mój szofer!

Pocałował ją, wsiedli do samochodu i odjechali. Wszyscy podziwialiśmy jej „tory" – była idealna, wyglądała, jakby ktoś ją narysował.

Innym razem do Birdland w Nowym Jorku przyszli Liz Taylor i Richard Burton. Byli najgorętszą parą w Hollywood i już kiedyś zjawili się na jednym z naszych koncertów. Ale tego wieczoru Miles nie pojawił się na scenie. To zdarzało się bardzo rzadko i zawsze trochę nas zawstydzało, bo wiedzieliśmy, że ludzie przychodzą, żeby zobaczyć właśnie jego.

Miles od jakiegoś czasu miał problemy ze zdrowiem, ale to nie był powód jego nieobecności na koncertach. Według mnie czuł, że danego dnia nie jest w stanie dać z siebie wszystkiego, więc po prostu się nie pokazywał; wolał to, niż grać poniżej swojego poziomu. Zwykle nie opuszczał pojedynczych koncertów, ale jeśli mieliśmy występować codziennie przez tydzień w danym miejscu, czasami po prostu nie przychodził.

Miles, jak wszyscy dobrze wiedzą, miał problemy z narkotykami, ale nie wydaje mi się, żeby to z ich powodu opuszczał koncerty. Kiedy zacząłem z nim grać, odstawił heroinę i nigdy nie wrócił do tego nałogu, ale brał kokainę, zresztą jak prawie wszyscy w tamtym czasie, łącznie ze mną. W latach sześćdziesiątych w Nowym Jorku trudno było znaleźć muzyka, który nie wciągał koki, równie łatwo dostępnej jak alkohol; brano ją dla rozrywki. Większość ludzi, a przynajmniej tych, których znałem, nigdy nie przedawkowała.

Muzycy musieli jednak uważać na narkotyki z jeszcze innego powodu. Do 1967 roku w Nowym Jorku ludzie pracujący w nocnych klubach potrzebowali „karty kabaretowej", którą można było unieważnić, jeśli zostało się aresztowanym. Uważano, że to rasistowska polityka, bo wielu czarnych muzyków było narkomanami. Krążyły plotki, jakoby niektóre wytwórnie dawały swoim artystom dodatkowe pieniądze. Prawdopodobnie dlatego, by nie zaczęli kraść, próbując zdobyć pieniądze na narkotyki. Więc jeśli nawet muzyk brał dragi, starał się chronić swoją kartę kabaretową, bo utrata jej była równoznaczna z utratą środków do życia.

Zapaliłem marihuanę zaraz po przeprowadzce do Nowego Jorku i w ogóle mi nie smakowała. Kiedy spróbowałem kokainy, pokochałem ją. Zioło mnie spowalniało, a kokaina dawała mi energię i wyostrzała zmysły – tak przynajmniej sądziłem. Wielu jazzmanów uważało, że koka pomaga im odkrywać głębsze warstwy muzyki, relaksować się, mówić o wszystkim, docierać do sedna problemu. Też czasami tak miałem, ale zwykle sięgałem po kokainę, bo czułem się po niej dobrze. Nie brałem jednak narkotyków przed występami z Milesem, bo poziom naszej gry był tak wysoki, że trzeba było nadążać za resztą zespołu. Musieliśmy być czystą, niezmienioną wersją siebie.

Nie brałem codziennie

Z tego samego powodu, kiedy grałem z Milesem, nie piłem, ale czasami, w towarzystwie, pozwalałem sobie na alkohol. A potrafiłem wypić dużo. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Nowym Jorku ludzie wlewali w siebie koktajle jak wodę; w pewnym okresie byłem w stanie bezkarnie mieszać wszystkie rodzaje alkoholu – myślałem, że to super. Piłem z ludźmi do momentu, kiedy oni lądowali pod stołem. Czasami świetnie się przy tym bawiłem.

Kiedy w latach siedemdziesiątych wyruszyliśmy w tournée po Europie, roadie zespołu chwalił się wszystkim, że ma bardzo mocną głowę. Cały czas się przechwalał, więc w końcu wyzwałem go na pijacki pojedynek. Kupiliśmy butelkę portugalskiej grappy – mocnego, winogronowego brandy. Roadie zaczął pić. Po pierwszych pięciu kolejkach jeszcze się trzymał. Ale kiedy doszliśmy do dziesiątej... a później nie przestaliśmy... przy trzynastej dzieciak po prostu zsunął się z krzesła na podłogę. Musieli wynieść go na zewnątrz, a ja jakimś cudem wyszedłem o własnych siłach, więc wygrałem! Byłem bardzo pijany, ale nie na tyle, żeby nie pamiętać tego zwycięstwa.

Wayne potrafił grać, nawet kiedy był nawalony. Pił wtedy bardzo dużo, głównie koniak. Nazywaliśmy go Człowiekiem Koniakiem, co on przekręcił na Człowieka Słaby Występ. W przeciwieństwie do reszty on pił przed koncertami. Miał taki system: pił, wypacał alkohol podczas gry, a później pił jeszcze więcej. Nigdy nie rozumiałem, jak może tak wspaniale grać, będąc kompletnie pijanym.

Kiedy o tym piszę, zdaję sobie sprawę, że wygląda to tak, jakbyśmy chlali i ćpali bez przerwy. To nieprawda, ale z czystym sumieniem mogę przyznać, że muzycy w pewnym stopniu tolerowali narkotyki. Lubiłem kokę, ale nigdy nie czułem, że jestem jej niewolnikiem. Niektórzy goście, jeśli tylko mieli w domu gram, nie mogli przeżyć bez niego dnia. Nie brałem codziennie – odlatywałem wystarczająco wysoko, grając z Milesem i chłopakami. Zażywanie koki sprawiało mi frajdę, ale nie było celem samym w sobie. Czasami próbowałem różnych rzeczy z czystej ciekawości. Na przykład kwasu, który po raz pierwszy zażyłem w roku 1965.

W Halloween 1964 roku razem z moim przyjacielem Larrym Willisem udałem się do Village Gate, gdzie grał trębacz Hugh Masekela. Hugh był naszym przyjacielem, ale poszliśmy tam nie tylko po to, żeby go posłuchać. Po drodze powiedziałem do Larry'ego:

– Znajdźmy jakieś dziewczyny.

Skończyłem dwadzieścia cztery lata, grałem w zespole Milesa Davisa, miałem superauto i własne mieszkanie, więc brakowało mi tylko dziewczyn. Odkąd przeprowadziłem się do Nowego Jorku, sporo randkowałem, ale zależało mi przede wszystkim na dobrej zabawie, chciałem się wyszaleć. Nadrabiałem stracony czas, bo w liceum i na studiach nie byłem kobieciarzem.

Chociaż miałem kilka dziewczyn, na studiach nadal pozostawałem prawiczkiem. W Grinnell spotykałem się z kilkoma pannami, ale w szkole dla tysiąca dwustu osób w środku Iowa miałem dużo mniejsze pole do popisu niż w Nowym Jorku, mieście pięknych, interesujących kobiet. Teraz bawiłem się zbyt dobrze, żeby myśleć o poważnym związku.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał