Włoski związek producentów nie pojawił się w Polsce przypadkiem. Platforma jest efektem spotkania sycylijskiego rolnika Andrei Valenzianiego i Polki Justyny Podlaskiej.
– Zarządzaniem wirtualnym magazynem produktów zajmuje się Sieć Producentów InCampagna, która kontroluje cały proces selekcji i pakowania owoców, warzyw i innych produktów na Sycylii, skąd wysyła je bezpośrednio do domów w całej Polsce, we Włoszech, w Holandii i na Łotwie – tłumaczy Podlaska. – Dzisiaj sieć się rozwija, oferując szereg usług lokalnym rolnikom: od zbiorów, pakowania, po transport, dbając o legalny i etyczny aspekt działalności, który na Sycylii nie należy do oczywistych.
Na ten aspekt kooperatywy zwracają bowiem nie mniejszą uwagę niż na jakość produktów. – Chcemy zwiększać dostęp mieszkańców Warszawy do zdrowej, świeżej sezonowej żywności, ale też wspierać rozwój lokalnych, ekologicznych gospodarstw rolnych i promować ekonomię współpracy i dobra wspólnego – mówi Nina Józefina Bąk.
– Relacje z dostawcami są równie ważne jak z kupującymi. Niejednokrotnie bywają nawet ważniejsze. Współpraca musi się układać, inaczej rezygnujemy z zaopatrzenia z danego źródła, nawet jeśli produkty są wspaniałe. Taki model się sprawdza. Udało się nam już pociągnąć za sobą szereg manufaktur, które wyszły z cienia i doskonale rosną. Wielu dostawców pracuje z nami od dawna, choć nie zamawiamy ogromnych ilości towarów. Jak widać, więzi się liczą – mówi Anna Urbańska.
Kooperatywy zazwyczaj zaczynają od oferty warzyw i owoców, by stopniowo wprowadzać nowe kategorie: od przetworów po kosmetyki, np. mydła czy kremy. Niektóre, gdy już okrzepną, rozszerzają działalność, sprowadzając towary z innych krajów, a nawet kontynentów. W ten sposób w ofertach europejskich kooperatyw pojawiły się np. produkty kuchni azjatyckiej.
– Nasza inicjatywa służy nie tylko konsumentom zyskującym dostęp do naturalnych i nieprzetworzonych produktów, ale też rolnikom. Chcemy im zapewnić godziwe warunki i zamiast płacić jak handlarze obwoźni 30–40 gr za kilogram ziemniaków, oferujemy im 1 zł. Dzięki temu mają szansę na produkcję na godziwych warunkach. Generalnie wyszukujemy w regionie źródła zaopatrzenia, ale sprowadzamy też produkty z importu, np. cytrusy z Chorwacji w sezonie ich zbioru – mówi Grzegorz Gacek.
Bariery prawne
Kooperatywy, chociaż rozwijają się dość prężnie, mogłyby znacznie łatwiej pozyskiwać klientów i dostawców, gdyby nie niesprzyjające im prawo. – Zdecydowanie nie pomaga. Zgodnie z nim legalnie od rolników możemy kupić owoce czy warzywa, ale z wszelkimi przetworami, nawet serami, jest problem. Nowa ustawa miała to zmienić, ale też okazała się bublem, czekamy na nowelizację, która może dopiero coś zmienić – tłumaczy Gacek.
Mowa o obowiązującej od 2017 r. ustawie o sprzedaży bezpośredniej z gospodarstw rolnych. Pokładano w niej duże nadzieje – i na nich się skończyło. Zgodnie z ustawą o sprzedaży bezpośredniej produktów pochodzących z własnej uprawy lub chowu rolnik będzie mógł wytworzyć np. szynki, kiełbasy, pasztety, masło, ser, dżemy, marynaty, pierogi, płatki czy oleje i sprzedać je np. turyście lub sąsiadowi. Jednak wciąż obowiązują utrudnienia, choćby konieczność prowadzenia rejestrów i zawierania odrębnych umów, przy transakcjach ze sklepem, stowarzyszeniem czy fundacją.
– To zupełny absurd. Dlatego zwłaszcza mięso i jego przetwory było, jest i będzie sprzedawane spod lady, ponieważ legalnie nie da się tego zrobić – przyznaje członek jednej z pomorskich kooperatyw.
Agencja Rynku Rolnego wyjaśnia, że obowiązek podpisywania umów ma chronić rolników, którym punkty skupu czy tzw. obwoźni handlarze narzucają zbyt niskie ceny. Według agencji z punktu widzenia rolników byłoby idealnie, gdyby umowy podpisywano z dużym wyprzedzeniem, najlepiej przed startem sezonu i zasianiem roślin.
– Nie jesteśmy hipermarketem. Nie możemy z takim wyprzedzeniem założyć, jaka ilość towarów się sprzeda. Nie mamy też magazynów. Ta ustawa to dla nas zagrożenie, a nie ułatwienie – mówi osoba z jednego z wielkopolskich związków.
Przedstawiciele kooperatyw przyznają, że w zasadzie tylko ze zbytem ziemniaków na pewno nie będzie problemu. – Wstępnie kontraktujemy w zasadzie całą produkcję z zaprzyjaźnionych gospodarstw, ale z innymi kategoriami produktów tak łatwo już nie jest – przyznają.
A co dopiero z serami o krótkich terminach przydatności do spożycia, tłoczonymi świeżymi sokami – takiej produkcji nie da się zakontraktować. Kooperatywy są w stanie kupić tylko tyle, ile w danym tygodniu zamówią jej członkowie. Co więcej, w umowie musi być zapisana cena, ilość i jakość produktów, termin dostawy, czas obowiązywania umowy, termin i sposób płatności, odbioru lub dostawy produktów. Nie można jej podpisać tuż przed transakcją zakupu.
Kooperatywy mają nadzieję, że prawo zostanie zmienione, co choć trochę ułatwiłoby im działalność. Inaczej handel niektórymi ekologicznymi produktami pozostanie w szarej strefie. I nikt na tym nie zyska, ani klienci, ani producenci. Masowa działalność i tak kooperatywom nie grozi, a w obecnym modelu dają sobie radę.
– Wielu potencjalnych klientów i tak uznawać nas będzie zawsze za gromadę oszołomów, ekologów i wegetarian. Doskonale wiemy, że zawsze będziemy niszą w niszy zdrowej żywności i tak jest dobrze. Niech nas urzędnicy zostawią w spokoju, damy sobie radę – mówi przedstawiciel jednej z bardziej radykalnych kooperatyw wegańskich.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95