Wizyta nie przyniosła żadnego przełomu, jednak sam fakt, że do niej doszło i że przebiegła w dobrej atmosferze, to już sporo. Można ją traktować jako kolejny dyplomatyczny krok w wygaszaniu sporu Unii z Polską, po pozytywnych gestach szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude'a Junckera i czołowych polityków niemieckich.
Cieszy również, że polscy politycy sprawniej zaczęli posługiwać się językiem dyplomacji, chowając nierzadko siermiężną retorykę szytą pod swój najtwardszy elektorat. A sentymentalizm i slogany „o wstawaniu z kolan" zastępuje pragmatyzm i tzw. Realpolitik. I to, jak się okazuje, bez szkody dla takich świętości, jak suwerenność czy racja stanu.
Ta elastyczność była potrzebna od dawna. Dziś zaczyna coraz bardziej zastępować toporny dogmat „ani kroku w tył". To też znak, że rządząca prawica ma już za sobą pewien trudny etap politycznego dojrzewania, oswajania się ze zdobytą władzą. Rośnie świadomość, że częścią europejskiego organizmu staliśmy się dobrowolnie, przyjmując całe dobrodziejstwo inwentarza.
Wizyta komisarza Timmermansa odbyła się zaledwie tydzień od wejścia w życie radykalnej reformy Sądu Najwyższego. Nie spodziewam się dziś gwałtownych ustępstw PiS. Nic nie wskazuje na to, żeby reforma została zatrzymana. Dla PiS wycofanie się z niej, jak i wcześniejszych (dotyczących TK czy KRS) jest politycznie nie do pomyślenia. Prawica w te reformy zainwestowała bardzo wiele, rozbudzając potężne oczekiwania elektoratu. Gwałtowna wolta mogłaby skutkować przegranymi wyborami.
Świadomość tej sytuacji ma też Bruksela, dlatego nie ma sensu zerojedynkowa postawa, jaką prezentował wcześniej Timmermans, domagając się zawrócenia reform. Będą więc małe kroki i małe ustępstwa Warszawy, dotyczące m.in. wieku emerytalnego, kompetencji ministra sprawiedliwości i prezydenta wobec sędziów, publikacji wyroków TK – nieburzące szkieletu reform, których głównym celem na tym etapie jest wymiana sędziowskich elit. W zamian Bruksela zyska sojusznika. Duże, ważne państwo w Europie Środkowo-Wschodniej, którego władze ustawione są nie bokiem, ale frontem do instytucji unijnych. Państwo, z którym można dyskutować o przyszłości pogrążonej w problemach Europy, bez konieczności wypychania go na obrzeża zachodniej cywilizacji, na których czają się radykalizmy odrzuconych. To cena posiadania u boku stabilnego partnera.