Czy to właśnie mama pokazała pani sąd?
Kiedy miałam pięć lat, postanowiła mi pokazać, gdzie pracuje. Zabrała mnie do dużej sali rozpraw, a ja spytałam: „gdzie Bozia?" To był jakiś 57., 58. rok, więc była pewna konsternacja. Mama jednak jakoś wybrnęła z sytuacji, mówiąc, że to też mistyczne miejsce, bo tu się wymierza sprawiedliwość.
Wychowując się w takiej atmosferze, musiała pani pójść na prawo...
Nigdy tej decyzji nie żałowałam. Studia bardzo mi się podobały. Na egzaminy chodziłam zawsze z Hanną Gronkiewicz; jedna czarna, druga biała, uważałyśmy, że to dobry zestaw. Nigdy nie było wiadomo, kto ma egzaminować. A niektórzy wykładowcy rzeczywiście byli postrachem. Na przykład profesor Salwa, u którego pisałam później doktorat. Było nawet takie powiedzenie: jeden Salwa, trzy trupy. Kiedy okazało się, że to on egzaminuje, większość studentów uciekła. Zostałyśmy tylko my dwie. Wcześniej wzięłyśmy środki na uspokojenie, to nie był dobry pomysł. Ja miałam w pamięci tylko połowę kodeksu, próbowałam tę watę w mózgu jakoś odsunąć. Dostałyśmy czwórki z plusem. A przecież my, kujonki, starałyśmy się zawsze o piątki....
Kujonki?
Byłyśmy trochę kujonkami. Studia nie za bardzo absorbowały. Wystarczyło uczyć się dwa miesiące w roku, resztę można było przeznaczyć na zabawę.