Kiedy ponad rok temu posłowie PSL przedstawili projekt zakazu sprzedaży w szkolnych sklepikach śmieciowego jedzenia, uznałam, że to dobry pomysł. Warto bowiem zrobić dużo, by dzieci i młodzież pochłaniały mniej słodyczy, chipsów, kanapek z majonezem czy słodkich, gazowanych napojów. Tym bardziej się ucieszyłam, że nowelizacja ustawy o bezpieczeństwie żywienia weszła w życie i od 1 września 2015 r. szkolny jadłospis jest zdrowszy.

Niestety, już po kilku dniach okazało się, że dobry pomysł  łatwo zepsuć. Zgodnie z rozporządzeniem ministra zdrowia w szkołach nie można kupić zwykłej kajzerki, jagodzianki, wody gazowanej czy posłodzonej cukrem herbaty. Co więcej, kucharki mają problem z soleniem potraw. Zwykłą solą nie mogą, a niesłona zupa, choć zdrowa, jest trudno „zjadliwa". Tak oto kolejny raz się okazało, że urzędnicy potrafią zepsuć nawet najlepszy pomysł, bo brakuje im zdrowego rozsądku.

Co gorsza, porzucone w plecaku chipsy z marchewki z programu „Owoce i warzywa w szkole" – zjada się je ze wstrętem – pozwalały się tego domyślić. Dlatego może zamiast zdać się na rozporządzenia ludzi bez wyobraźni, lepiej zainwestować w edukację rodziców.

Na jednym z forów przeczytałam, że w belgijskich podstawówkach sklepików nie ma. Dzieci przynoszą jedzenie z domu. Ale uwaga! Nie mogą to być pączki, chipsy czy batony. Szkoła zdecydowała, że dozwolone są: bidon z piciem, pojemnik z kanapką, drugi z owocami i trzeci – dla przyjemności – z ciastkami (mogą być herbatniki, krakersy, biszkopty, ale bez kremu).

Rozwiązanie proste i na dodatek nikt nie zawraca głowy urzędnikom. Na razie jednak  w Polsce o racjonalizmie możemy jedynie pomarzyć. Pozostaje więc trzymać kciuki nie tylko za zdrowe jedzenie, ale i zdrowy rozsądek.