Reforma przywracająca obowiązek szkolny dla siedmiolatków zacznie działać dopiero za rok! Z prawnego punktu widzenia więc rodzice dzieci urodzonych w 2010 r., czyli sześciolatków właśnie, mają obowiązek zapisać je do pierwszej klasy.

Co to oznacza? Że jakieś 300 tys. rodziców, przekonanych, że ich sześciolatki zostaną w przedszkolu, ma nie lada problem. Okazuje się, że ich pociechy muszą iść do szkoły. Jeśli rodzice chcieliby zostawić je w przedszkolu, muszą dostać opinię z poradni pedagogiczno-psychologicznej o braku gotowości szkolnej maluchów. Bez niej przedszkole albo przedszkolny oddział w szkole nie przyjmą dzieci, bo nie ma do tego podstawy prawnej. Zresztą dzięki temu zyskają miejsca dla czterolatków i trzylatków.

Takiego suspensu sam Hitchcock by nie wymyślił. Poprzedni rząd zafundował horror dzieciom z roczników 2008 i 2009. Obecny – tym z 2010 r. Zapewne ani politycy Platformy, ani Prawa i Sprawiedliwości nie oglądali serialu „House of Cards". Gdyby oglądali, wiedzieliby, że nawet zły Francis Underwood zdaje sobie sprawę z tego, że ustawa oświatowa jest ważna – wszak na niej właśnie wypłynął. U nas wciąż jest ona przedmiotem politycznych targów.

Teoretycznie PiS spełnił postulaty ruchu Ratuj Maluchy, ale w praktyce zmusił sześciolatki do edukacji szkolnej. Na uchwalenie czekają jeszcze przepisy likwidujące tzw. godziny karciane, dzięki którym dzieci mają – za darmo – dodatkowe zajęcia szachowe, plastyczne, taneczne. Gdy PO je wprowadzało, najgłośniej protestowały związki zawodowe. Gdy godziny karciane znikną, znikną też dodatkowe zajęcia, ale głosu protestujących rodziców zapewne nikt nie usłyszy.

Może PiS pójdzie po rozum do głowy i uchwali szybko przepisy przejściowe, by samorządy nie miały podstawy prawnej do wysłania sześciolatków do pierwszej klasy, i wycofa się z likwidacji godzin karcianych. A najlepiej, by pomyślał o nowej ustawie, bo obecna jest tak nieczytelna, że nawet legislatorzy się nie zorientowali, co tak naprawdę Sejm uchwalił pod koniec grudnia...