Kiedy dookoła zbyt często robi się śmiesznie, to nie jest wesoło” – mówił Edward Dziewoński w kabarecie Dudek w czasach, o których zwykło się pisać, że minęły. Mimo to politycy wciąż dostarczają nam dowodów na szkodliwe działanie nadmiaru śmieszności. Bo czym innym jest informowanie, że podpisało się ustawę powołującą komisję ds. rosyjskich wpływów, a zarazem kwestionowanie jej w skardze do Trybunału Konstytucyjnego? Czym jest zapewnianie przez kolejne dni, że krytycy ustawy mają kłamliwe informacje bazujące na plotkach i pomówieniach, a na koniec tygodnia połknięcie własnego języka i złożenie projektu nowelizacji? Nie mam wątpliwości, że powstała ona wyłącznie w wyniku stanowczej perswazji ze strony naszych zachodnich partnerów. Nowela ma stworzyć wrażenie odpolitycznienia i ucywilizowania przepisów.

Koncepcje Andrzeja Dudy nie spowodowały, że uczestnicy marszu 4 czerwca przestali prezydenta krytykować – obawiam się, że było wręcz przeciwnie. Zło się dokonało, gdy pierwotną ustawę podpisał, a dziś ani nie mamy gwarancji, że parlament uchwali jego nowelizację, ani że komisja weryfikacyjna nie zacznie już działać.

Prezydencka nowelizacja odchodzi od powszechnie krytykowanych środków zaradczych, ale pozostawia najważniejsze: szerokie możliwości zdobywania przez komisję jawnego i tajnego dossier o każdym z nas, a także prawo do wydawania decyzji, w której będzie stwierdzone, że osoba „nie daje rękojmi należytego wykonywania czynności w interesie publicznym”. I choć niby ustawa nie zakazuje nikomu kandydowania na wysokie urzędy, to trudno sobie wyobrazić, by prezydent powierzył np. misję sformowania rządu lub powołał na ministra kogoś, kogo komisja w ten sposób oceni. O to tu chodzi. I obojętnie, czy będzie to potem oceniał sąd administracyjny czy apelacyjny.

Takie to prawo i taka sprawiedliwość.

Czytaj więcej

Lex Tusk: Pudrowanie fatalnej ustawy o rosyjskich wpływach