Każdy, kto choć raz przechodził obok gmachu Sądu Najwyższego przy placu Krasińskich w Warszawie, na pewno zwrócił uwagę na zbiór pochodzących jeszcze z czasów rzymskich prawniczych maksym. Moja ulubiona wisi na lewo od głównego wejścia i brzmi: „Male nostro iure uti non debemus” (Nie powinniśmy źle korzystać z przysługującego nam prawa). Przykładów takich nadużyć w życiu publicznym mamy aż nadto. Ale jest pewna grupa spraw, w której ich liczba przeraża: sprawy rodzinne.

Gdy rozstanie nie jest wynikiem zgodnego porozumienia stron, małżonkom puszczają wszelkie hamulce. Sąd otrzymuje dowody zdobyte nielegalnymi metodami, podsłuchy, skopiowaną zawartość skrzynki mailowej, smartfona i co tylko przyjdzie do głowy rozżalonej żonie lub mężowi. Jedyne uczucie, jakie w nich żyje, to nienawiść do drugiej strony, która zaślepia osąd rzeczywistości. Niebieska Karta, mająca przeciwdziałać przemocy domowej, staje się narzędziem w sprawie rozwodu. Pojawiają się nawet zawiadomienia o niepopełnionym przestępstwie. Co gorsza, instrumentem w brudnej grze stają się dzieci rozstającej się pary. Sąd orzekający w sprawie o rozwód czy separację ma prawny obowiązek chronić ich dobro. Niekiedy jednak idzie po linii najmniejszego oporu i – gdy rodzice sami nie porozumieją się co do naprzemiennej opieki nad dzieckiem – przyznaje ją jednej stronie (zwykle matce, co często nie budzi większych wątpliwości), a druga dostaje co najwyżej weekend lub dwa w miesiącu. Do tego, gdy ustala się wysokość alimentów, zajęć dodatkowych dziecka jest bardzo wiele. Gdy już sąd je przyzna – dzieci przestają na nie uczęszczać.

A może rację ma sędzia Waldemar Żurek, który poznał te zagadnienia zarówno zza sądowego stołu, jak i jako strona postępowania: gdyby tak zmienić zasady tej gry i uznać opiekę naprzemienną za punkt wyjścia, gdy w rodzinie nie było patologii? Taki mały krok może sprawić wiele dobrego dla tych, którzy na rozstaniu cierpią najwięcej.

Czytaj więcej

Niebieska karta pomocna przy rozwodzie. Zarzuty przemocy nie zawsze są prawdziwe