Zagrożenie pierwsze nazywam „odreagowaniem". To będzie stan po wprowadzeniu masowych szczepień, przy malejącej liczbie zachorowań i zgonów. Nagle zostanie „odblokowany" normalny bieg wydarzeń. Przejawów odreagowania będzie wiele. Wyliczmy te najbardziej oczywiste: rezygnacja z maseczek, rękawiczek, mycia i dezynfekcji rąk, częste spotkania bez zachowania dystansu, wypady do klubów, dyskotek, siłowni, miejsc rozrywki. Trudno się temu dziwić, po długim poście zwykle następuje karnawał. Będzie podsycany przez nadgorliwych polityków wyznających starą, rzymską zasadę „ludowi chleba i igrzysk". Tę narrację wzmacniać będą też media nadając reklamy produktów, które powinniśmy natychmiast kupić. A wszystko to w tempie przypominającym wulkan w chwili erupcji.
Odreagowanie może spowodować nawrót epidemii, co gorsza w zmutowanej postaci. Już teraz część dzieci, które bezobjawowo przeszły zakażenie zapadają na nową, dziwną, okrutną chorobę (nadano jej nazwę PIMS-TS) stanowiącą bezpośrednie zagrożenie dla ich życia. Obyśmy byli mądrzejsi i nie zatracili się w beztrosce i radości korzystając ze swobodniejszych zachowań.
Drugim zagrożeniem jest „zachłyśnięcie", powiem stanowczo – „uwiedzenie" propagandą rządzących co do łatwości wyjścia z kryzysu ekonomicznego. Na czym to zagrożenie polega?
Głośno ostrzegałem, że straszenie wetem ze strony premiera Mateusza Morawieckiego członków Unii Europejskiej i naszej rodzimej opinii publicznej jest funta kłaków warte. Rządzący pieniędzy unijnych potrzebują jak przysłowiowa żaba błota, a otoczenie finansowo-bankowe i urzędnicze z góry narzuciło im, jak daleko mogą się posunąć w blefowaniu. Prawda jest okrutna. Władza i jej poplecznicy mają coraz bardzie „lepkie ręce". Już w pierwszych miesiącach epidemii ujawnili, że chcą i potrafią cynicznie i bezwzględnie, nie oglądając się na ofiary, zarabiać na ludzkiej biedzie i krzywdzie. Podziału łupów już dokonują ponieważ nie mają pewności, że rządzić będą dłużej niż do końca kadencji, czyli przez następne trzy lata. Jednocześnie uważają, że „jak nie my, to kto" ma prawo do dzielenia i przyznawania sobie pieniędzy budżetowych i unijnych. Schemat jest prosty – nam i swoim jak najwięcej, resztki z pańskiego stołu tym, którzy na nas zagłosują, pozostałym zostają obietnice bez pokrycia.
Po powrocie z Brukseli premier Mateusz Morawiecki ogłosił, że środki unijne zostaną rozdysponowane na „wielkie projekty inwestycyjne". Potwierdził tym, że władza nie próbuje z kimkolwiek – ani z przedsiębiorcami, ani ze środowiskiem naukowym skonsultować i wypracować strategii optymalnego rozdysponowania pieniędzy. W końcu władza wie lepiej. Ja twierdzę, że chodzi o to, by dać zarobić „swoim" i to jak najwięcej, nie dbając o efektywność wydatkowanych środków. Oto przykład. Już słyszałem w mediach jak jeden z wójtów małej miejscowości deklaruje, że za środki unijne zbuduje amfiteatr. Prezydent dużego miasta we wschodniej Polsce chce mnożyć sieć ścieżek rowerowych. Pytam, po co to komu? Czy takie są potrzeby lokalnej ludności i przedsiębiorców? Czy nie lepiej wesprzeć finansowo polskie firmy, które mają patenty i wynalazki, jak: Ursus, Biomed, Fadroma i inne i stworzyć od podstaw polski przemysł samochodowy, lotniczy, stoczniowy? Tymczasem właśnie w grudniu zapadła decyzja o likwidacji stoczni w Świnoujściu. Niestety, grudzień to miesiąc, który dla polskiego Wybrzeża zawsze przynosił złe wiadomości.