W minioną sobotę 3 września w Pałacu Kultury i Nauki na IV piętrze odbył się Nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich. W jego zorganizowanie zaangażowaly się: Krajowa Rada Sądownictwa i sędziowskie stowarzyszenia. Na organizację czasu było mało, zaledwie kilka tygodni. W dodatku gdy tylko wieść o spotkaniu się rozeszła, sędziowie słali zgłoszenia. Kiedy ich liczba przekroczyła tysiąc, organizatorzy zaczęli szukać megasali, która uczestników pomieści. Znalazła się.
Uczestnicy dopisali. Sędziowie zjechali z całej Polski. Koś, kto chciałby zdyskredytować to spotkanie, mógłby powiedzieć, że do Warszawy przyjechało zaledwie 10 proc. sędziów. Obiektywnie jednak było ich aż tysiąc. Dlaczego? Termin był mało sprzyjający. Pierwszy tydzień września, tuż po rozpoczęciu roku szkolnego. Dla wielu, a wiem to od nich samych, czas nie do pogodzenia z życiem i obowiązkami rodzinnymi. – Chętnie bym przyjechał, ale muszę z trójką dzieci przebrnąć przez szkolne zakupy – tłumaczył mi jeden z bardziej aktywnych medialnie sędziów. Takich było więcej.
Nie było wpadek, na pewno większych. Do niezaplanowanych wydarzeń można np. zaliczyć garstkę pikietujących na schodach przed wejściem do Pałacu. A sam kongres? Cóż. Najciekawsze rozmowy toczyły się w kuluarach. W nich sędziowie nie wspominali ani Trybunału Konstytucyjnego ani Krajowej Rady Sądownictwa.
Mówili o ciężkiej pracy, o biciu rekordów, jeśli chodzi o wpływ spraw na jednego sędziego, braku asystentów, odchodzących urzędnikach sekretariatów, którzy wiele potrafią, ale muszą szukać lepiej płatnej pracy. Bili się też w piersi za język, którego używają – hermetyczny, niezrozumiały dla obywatela. – U nas ostatnio (z plakietki na marynarce wynikało, że to sędzia jednego z małych sądów na Mazowszu) zepsuł się ostatni komputer w wydziale. Niczego nie możemy sprawdzić – żalił się do koleżanki. Te rozmowy pokazują prawdziwe problemy zwykłych sędziów. Trochę o nich na kongresie mówiono, ale chyba za mało.