„Woda w Polsce jedną z najdroższych w Europie, a będzie jeszcze drożej", „Koniec z hodowlą ryb? Nowe prawo wodne zniszczy gospodarkę rybacką", „Szykuje się rewolucja w opłatach za wodę i ścieki", „Tych podwyżek nie wytrzymają budżety domowe, samorządy i spółki wodne" – to raptem kilka tytułów internetowych materiałów o projekcie nowego prawa wodnego przygotowanym przez Ministerstwo Środowiska. Krytykują go wszyscy, bo dla wszystkich oznacza rewolucję.
Rząd musi wprowadzić nowe opłaty dla przedsiębiorstw, rolników, spółek wodnych, a to oznacza, że po kieszeni dostanie każdy Polak. Zdrożeje nie tylko metr sześcienny wody, ale też piwo czy napoje. Rząd może powiedzieć: wszystko przez Unię. Ma bowiem wdrożyć unijną dyrektywę, która nakazuje nam lepiej chronić wodę, a także zadbać o zwrot kosztów za usługi wodne. Unia jednak nie mówi, ile za wodę trzeba brać. Pewne jest tylko, że nie może być za darmo.
Pozostaje jednak kluczowe pytanie, jakie podwyżki nie dobiją firm, samorządów i obywateli. Wszystko wskazuje na to, że rząd, projektując nowe przepisy, nie przygotował się dobrze do tej trudnej operacji. W pierwotnej wersji projektu mieszkaniec płaciłby za wodę 29,50 zł rocznie więcej, w ostatniej 11,50 zł. Mniej, ale zdaniem samorządów i tak za dużo.
Wicepremier Mateusz Morawiecki zapowiedział, że nowe prawo wodne to dla niego priorytet. Co to oznacza w praktyce, nie dodał. Mam nadzieję, że jako specjalista z banku sprawdzi, czy jego urzędnicy dobrze rachują. Jeśli nie, to na wodzie popłynie, zamiast wypłynąć.
I choć – jak śpiewał niegdyś punkowy zespół Sexbomba – „Spokojnie, bez paniki, piją ją kobiety, dzieci, Bóg wie kto, nie zaszkodzi im...", to jednak wbrew temu cytatowi wicepremierowi woda może się odbić czkawką. >C1