W końcu mają – często słono wynagradzanych – specjalistów i prawników, którzy liczyć świetnie potrafią, a i przepisy znają doskonale. Nie może więc dziwić nowa praktyka egzekwowania niespłacanych kredytów. Choć banki straciły jedno ułatwienie, szybko znalazły inne. Zamiast bankowego tytułu egzekucyjnego (BTE) sięgają po nakaz zapłaty.
Gdy Trybunał uchylał przepisy o BTE, cieszyli się nie tylko klienci banków. Wielu ekspertów mówiło, że nikt inny nie był tak uprzywilejowany jak banki. Każdy musiał iść do sądu, udowadniać istnienie długu i jego wysokość, a co najważniejsze – czekać z innymi w kolejce na decyzję sądu. Bank nie musiał. Wystarczyło, że powiedział „pan jest mi winien", pokazał w sądzie oświadczenie o poddaniu się egzekucji (a bez jego podpisania nikt kredytu nie dostał) i już: sąd przybijał pieczątkę i ruszała egzekucja.
Eksperci mieli rację. Banki korzystały ze zbytniego uprzywilejowania. Mylili się jednak, twierdząc, że po uchyleniu BTE będą musiały znaleźć inne sposoby na dochodzenie długów i że już tak łatwo im nie będzie. Sugerowali, że pewnie skończy się na wizytach u notariusza, który zażąda wysokiej taksy za poddanie się klienta egzekucji w akcie notarialnym. Niektórzy twierdzili też, że będą żądały podpisywania weksli.
Tyle że nie od dziś wiadomo, że bankierzy działają wedle zasady 3-5-3. Od klienta biorą pieniądze na 3 proc., jemu pożyczają na 5 i o trzeciej idą na golfa. Znaleźli prostszy sposób. I tańszy. Idą do sądu po nakaz zapłaty, który dostają niemal od ręki. Sami nic nie płacą. Za to klient, jeśli chce nakaz podważyć, musi przygotować pismo procesowe (dla wielu oznacza to konieczność zaangażowania prawnika), a dodatkowo uiścić opłatę – niemal 4 proc. wartości długu. Skąd ma na to wziąć, skoro nie ma na spłatę długu?
Nie chodzi o to, by brać w obronę nierzetelnych kredytobiorców, lecz o to, by nie obrywali ciągle ci sami. Bank i tak jest w tym starciu silniejszą stroną. Zatem przynajmniej przed sądem niech szanse będą wyrównane. ©?