Di odwiedził już Europę, jakieś dwa lata temu został zaproszony do Szwecji na międzynarodowy kongres prawników.

W Chile, na wyprawie na tak daleki kontynent, jest pierwszy raz w życiu. Czterdzieści godzin spędził w różnych samolotach, kilkakrotnie się przesiadał, żeby dolecieć do Santiago de Chile. Specjalnie na tę okazję wydał swój pierwszy tom wierszy, w którym kilka z wierszy zostało przetłumaczonych z języka birmańskiego na angielski i francuski.

Los nas ze sobą powiązał, spędzamy razem dwa tygodnie w pięknej chilijskiej stolicy, gdzie jesteśmy gośćmi Sylt-Foundation z Johannesburga w ramach międzynarodowego projektu Transformation and Identity, Trauma and Reconciliation. Temat projektu zobowiązuje do pewnych przemyśleń, dlatego dzień w dzień zadaję sobie dwa pytania: jak można żyć i pisać wiersze, a jednocześnie być szczęśliwym prawnikiem w kraju, który tylko na pozór jest demokratyczny, gdyż rządzą nim de facto wojskowi?

Nie chcę już męczyć mojego nowego przyjaciela ciągle tymi samymi pytaniami. Dlatego czekam, aż przy okazji sam podejmie te trudne tematy. Rzeczywiście czasami to robi i opowiada wtedy, że w każdej chwili może znaleźć się w więzieniu. Ale nie za palenie „trawki”, bo w Mjanmie nie pali „trawki”, choć wkoło niego wszyscy palą.

Jeżeli mi się dobiorą do tyłka, to raczej za moje wiersze albo za to, że nie będę chciał współpracować z kimś, kto siedzi u koryta – spowiada mi się Di – albowiem rządzący naszym państwem nie znoszą krytyki …

Ciągle żuje Betel, czyli liście pieprzu żuwnego, i wypluwa je do zakręcanego słoika, który sobie specjalnie na tę okoliczność zorganizował. Częstuje mnie nawet. Mi Betel nie smakuje – chłodzi język i szczypie w podniebienie. Nie tracę więc wiary w klasyczne używki, gdyż nie ma nic lepszego jak dobry Cabernet Sauvignon ze słynnej doliny Colchagua-Valley w centralnym Chile, smakuje po prostu znakomicie. A Di musi uważać z alkoholem, ponieważ dostaje wysypki, a poza tym robi się czasami agresywny, gdy za dużo wypije.

Di jest młodym, zbuntowanym bykiem, który walczy z całym światem, a przede wszystkim, jak to często u młodych poetów bywa, walczy z uznanymi i odnoszącymi ogromny sukces kolegami po piórze; pluje więc na prozę Harukiego Murakamiego. Twierdzi, że wszystko, co Japończyk napisał, jest jednym wielkim … Wpada w szał, a Murakami zostaje rzucony przez niego psom pożarcie. W końcu Di uspakaja się i mówi, że w jednym wierszu potrafi wyrazić wszystko to, na co Murakami potrzebuje tysiące stron.

Pytam się więc mojego młodego przyjaciela, czy podoba mu się przynajmniej Pablo Neruda, czy może też chciałby go rozszarpać? A Di znowu pluje i krzyczy, choć dosłownie za chwilę stwierdza, że w sumie nie ma nic przeciwko poezji Nerudy…

Wybaczam Dijemu jego agresję, młodzi poeci muszą  sobie od czasu do czasu trochę postrzelać, muszą zabić kilku mistrzów, którzy obdarowali nas nieśmiertelnymi wierszami lub powieściami.

Najbardziej jednak dziwi mnie to, co Di opowiada o Japończykach. Wnioskuję z jego opowieści, że w jego kraju raczej nikt za nimi nie przepada. Di nie wypowiada się też zbyt przyjaźnie o Chińczykach. W Mjanmie Chińczycy postrzegani są jako „inwazorzy”: cały kraj opanowany jest przez ich mafię, wszędzie prowadzą swoje brudne interesy i mają jakieś tajemnicze konszachty z miejscowymi. Można łatwo dostać kulę w łeb.

Wieczór w wieczór rozmawiamy o demonach i diabłach wszelkiej maści. My też musieliśmy się zmagać ze swoim Pinochetem, mówi Di, a z Mjanmy nie jest przecież daleko do Kambodży i Wietnamu ... Ich piekło było jeszcze większe, ale każdy kraj ma jakiegoś Pinocheta i musi sobie z nim jakoś poradzić… Odpowiadam, że już chyba nie mam żadnych pytań, chociaż jedna sprawa nie daje mi spokoju. Na zachodzie Mjanmy mieszkają Rohingja, sunniccy Muzułmanie, których przepędza się ciągle z kąta w kąt z powodów rasistowskich i religijnych. Pytam się więc Dijego, czy wierzy w Boga? Wiem oczywiście, że Budda nie był Bogiem – takim Bogiem jak Jahwe, Allah albo Chrystus, Syn Boży. Di odpowiada, że jest ateistą, że nie chce być niewolnikiem jakiejś religii. Mówię mu na to: jeszcze do niedawna byliście wszyscy niewolnikami imperium brytyjskiego.

Młody poeta i prawnik szybko poznaje się na moim czarnym humorze, chociaż czasami go nie oszczędzam i mówię takie rzeczy, które nie napawają optymizmem: Di, nie martw się, Europejczycy nigdy nie zrozumieją twojej duszy, więc nie musisz ich lubić! Albo: Di, kiedy Europejczycy zaczęli podbijać cały świat i instalować wszędzie swoją cywilizację i religię niczym Borgowie ze Star Trek, to jednocześnie skazali siebie samych na zagładę, bo podarowali swoją całą wiedzę niewolnikom, więc nie dziwmy się, że uczeń przewyższa mistrza, vide Chiny lub Indie! Albo: Spójrz Di, Polacy, którzy wyemigrowali do Chile, a prawie każdy w Chile ma korzenie europejskie i bardzo wielu Chilijczyków pochodzi właśnie z Polski, są postrzegani przez Mapuche, czyli Indian, jako agresorzy i kolonizatorzy – tak jak zresztą Niemcy, Włosi, Chorwaci i wszyscy inni Europejczycy. Prawie półtora miliona Mapuche walczy od lat o odzyskanie swoich ziem i wolności, ponieważ białym nie udało się wymordować ich podczas podboju Ameryki. Ale ty nie jesteś dla Mapuche kolonizatorem, tym wstrętnym, znienawidzonym najeźdźcą … Ciebie uważają za swojego!

Di nie przejmuje się moimi prowokacjami, tym bardziej, że w Chile ma u naszych chilijskich przyjaciół większe powodzenie niż ja – nudny Europejczyk w kapeluszu „Panama”. Mną się tu tak naprawdę nikt nie interesuje, natomiast Dim - wszystko jedno, gdzie się pojawia - są wszyscy zachwyceni. Są zachwyceni jego wyglądem, ponieważ wszyscy  przyzwyczajeni są do Koreańczyków, Chińczyków i Japończyków, a Mjanmarczycy raczej rzadko odwiedzają Chile; są zachwyceni jego strojem tradycjonalnym, czyli wiązaną spódnicą Longyi, oraz jego językiem angielskim; Di włada nim świetnie i wyśmiewa nawet akcent swoich rodaków, a także Tajlandczyków, których angielski jest, jego zdaniem, nie do zrozumienia, to zupełnie jakiś nowy język. Bawi się nawet ich akcentem i naśladuje wymowę Tajlandczyków, co brzmi rzeczywiście zabawnie.

Di opowiada mi też o swojej pracy prawnika. Nie zatrudnia go żadna kancelaria, pracuje na własny rachunek, a gdy żaden klient nie puka do jego drzwi, ma wtedy wolne i pisze. Klienci płacą mu za jego usługi gotówką, Di nie posiada nawet karty kredytowej. Mówię, a pamiętasz, co powiedział nam mąż znanej poetki Carmen Berenguer, ten słynny biolog i specjalista od komórek roślinnych? Skarżył się nam, że w Chile plaga kart kredytowych wpędziła zwykłych obywateli w potężne długi. Di nie wzrusza ten fakt. Zresztą nie interesuje go też jakoś szczególnie najnowsza historia Chile związana z dyktaturą Pinocheta czy też gospodarcza i polityczna transformacja tego kraju po 1990 roku. Rozumiem jednakże bardzo dobrze brak jego empatii – Di jest w Chile na wakacjach oraz w poszukiwaniu piękna.

Poza tym cały czas powtarza, jak podłym i głupim krajem jest Mjanma, jego ojczyzna, od której tu, w Chile odpoczywa. Mówi, że ja jestem naiwny, że w ogóle nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co to za dziwny i głupi kraj, w którym jest mu dane żyć… Domyślam się, że chodzi mu o społeczeństwo Mjanmy, że jest ono skostniałe, zakompleksione, zamknięte w sobie, zniewolone przez tradycje i tematy tabu, zmęczone ciężarem swojej własnej tragicznej historii w XX wieku. Ale nie mówię mu tego, nie chcę go obrazić i jeszcze bardziej „dołować”, ponieważ potwierdza on sam na każdym kroku moje domysły. O swoich rodakach opowiada zawsze z ironią i złością i w tym wypadku nie jest wcale cyniczny.

Chile, dochodzę do wniosku, jest dla niego oazą szczęścia i wolności, a co dopiera taka Polska…

Mówię, Di, jesteś jeszcze młody, na twoim miejscu wyjechałbym do Wielkiej Brytanii albo do Niemiec, najlepiej do Hamburga. Tam znajdziesz pracę i kobietę. Jesteś dobrym prawnikiem. Nie, Di nie chce emigrować. Jego dom to brat, siostra i matka w Rangunie. To ulice i chodniki oplute liśćmi pieprzu żuwnego, i tylko tam jest tak naprawdę szczęśliwy, ponieważ w swoim domu może się codziennie wściekać i pluć na cały świat i nikt mu tego nie zabroni.     

Jedziemy do Valparaíso na spotkanie autorskie, do malowniczego miasta portowego nad Pacyfikiem, które na zdjęciach można pomylić z San Francisco. Będziemy tam razem czytać nasze wiersze. Di przebiera się znowu i zakłada swój tradycyjny strój z Mjanmy. W tej niebieskiej, wiązanej spódnicy wygląda dla mnie jak ronin, czyli bezrobotny samuraj: przypominają mi się od razu stare filmy Kurosawy o samurajach, ale nie opowiadam nic mojemu przyjacielowi o moich skojarzeniach – wiem przecież, jakie ma nastawienie do Murakamiego i wszystkich innych Murakamich.

Po lekturze kilkunastu wierszy mojego nowego przyjaciela z Mjanmy muszę powiedzieć, że Di pisze dobrą poezję, a są to wiersze-budowle, pełne schodów do różnych tajemniczych zakamarków. Podoba mi się ta bezczelna ironia, która ciągle kąsa i jednocześnie bawi czytelnika! Oczywiście, pewne rzeczy trzeba Di wybaczyć, jest przecież debiutantem zakochanym w swoim własnym świecie i przede wszystkim w tym, że w ogóle pisze. Dlatego widać czasami w jego wierszach narcyzm, wtedy tracą one moc i siłę. Ale ten grzech młodości trzeba mu akurat wybaczyć.

Nie zapomnę też nigdy jego „selfies”, które Di robił sobie przy grobie Pabla Nerudy w Isla Negra nad Pacyfikiem: wyglądało to jak casting do filmu.

W Valparaíso Di czyta też mój ulubiony wiersz: Mysz, która przemieni się w słonia. Tłumaczę ten wiersz z angielskiego na polski i stwierdzam po raz kolejny, że poeci czasami więcej wiedzą i widzą niż naukowcy, artyści, muzycy i wszyscy diabli razem wzięci. Pinochet na przykład jest nieśmiertelny – ta niepozorna mysz, która przemieniła się w słonia. Zło będzie powracało zawsze i wszędzie, a na obcych planetach, do których też dotarło życie inteligentne, będzie czuło się jak w domu, ponieważ tam też znajdzie się jakaś szara, głupia myszka. Podoba mi się zarówno ten wiersz jak i najważniejsza myśl Dijego, że wiersze już istniały przed naszym narodzeniem i że my je tylko zbieramy za naszego życia. To jak żniwa.

Jednak chyba nie jesteś ateistą Di, tylko raczej zwykłym buddystą, mówię mu, szarą myszką. Na całe szczęście nie obraża się, nie wpada znowu w szał.

Tłumaczę też inne wiersze mojego nowego przyjaciela z Mjanmy na polski – tłumaczę oczywiście z angielskiego. Birmańskiego już się nigdy nie nauczę: litery te przypominają mi tajemnicze pismo z Manuskryptu Wojnicza. Tyle że debiut Dijego, wydany w 2017 roku, ma dość przyziemny tytuł: The Murderer’s Handwriting.

 Mysz, która przemieni się w słonia

 Mysz ma super talent,

Jej obsesją są traktaty motywacyjne

na temat „Bycia i stawania się słoniem”.

Mysz będzie już niedługo odnosić coraz większe sukcesy.

Mysz nie posiada jednak klucza,

Gdyż jedyne klucze, które istnieją w życiu

to złote klucze do sukcesu. Bo wszystko,

co mysz musi zrobić, to tylko zanurzyć się w tort urodzinowy.

Już zmałpowała swoją drogę ucieczki.

Mysz jest

myślącym słoniem.

Mysz przemieni się w słonia.

I jeśli rzeczywiście zostanie słoniem,

przejdzie do historii gryzoni

jako pierwsza w historii mysz, która odkryła

sztukę przekształcania się w słonia.

Dziś mysz wygląda super wytwornie pod węzłem Trinity.

Chmury deszczowe zbierają się nad horyzontem.

Mysz wita tłum,

„Dzień dobry Wam wszystkim.

Kto z Was nie chce być słoniem?”