Prawdziwemu turyście nie odmawiają
Polska jest państwem o wysokim poziomie odmów wizowych z dwóch powodów. Po pierwsze, w grę wchodzą tradycyjne więzi mieszkańców rejonów Nowego Targu, Rzeszowa i Białegostoku z amerykańskimi polonusami. Zamiast bardziej opłacalnych wyjazdów do Europy Zachodniej wolą oni jechać tam, gdzie mogą liczyć na wsparcie bytowe i łatwe zatrudnienie na czarno. Po drugie, metodyka obliczania poziomu odmów zafałszowuje stan rzeczy. Wizy są obecnie przyznawane z reguły na dziesięć lat, natomiast po odmowie kolejne podanie można złożyć w każdej chwili. Odmowy wylicza się wprawdzie „na osobę”, ale tylko w skali roku. Innymi słowy, obywatel A, który wizy nie dostaje, zjawia się w konsulacie nawet co roku i podnosi wskaźnik odmów, podczas gdy obywatel B, szczęśliwy posiadacz wizy, przychodzi tam tylko co dekadę i tylko raz na 10 lat obniża tenże wskaźnik.
To są jednak kwestie techniczne. O naturze „problemu wiz” stanowi co innego. Otóż jeszcze kilkanaście lat temu o wizę amerykańską było rzeczywiście trudno i na przykład praktycznie nie miały na nią szans młode niezamężne kobiety. Sam znam przypadek, że w takiej sytuacji nie pomogło nawet wstawiennictwo ministra spraw zagranicznych i konsul przyjął dopiero poręczenie urzędującego premiera. Ale od tego czasu sytuacja zmieniła się diametralnie i od dawna nie słyszałem, by komuś udającemu się do USA rzeczywiście w celach turystycznych czy biznesowych wizy odmówiono. Wiele studentek (także oczywiście i studentów) uczestniczy na przykład w programie „Work and Travel” i bez problemu uzyskuje odpowiednie dokumenty.
Polakowi wolno łamać prawo i kłamać?
Kto zatem wizy nie otrzymuje? Ktoś, kto uprzednio złamał prawo amerykańskie i na przykład przedłużył sobie pobyt w Stanach Zjednoczonych poza okres zadeklarowany na granicy – a przede wszystkim ktoś, kto ewidentnie kłamie w formularzu wizowym. Wystarczy kilka minut rozmowy w kolejce do konsulatu amerykańskiego (znacznie zresztą lepiej zorganizowanej niż dawniej), by upewnić się, że stoją w niej także osoby wybierające się do USA celem podjęcia pracy na czarno, a deklarujące cel turystyczny.
I za takimi to osobami ujmują się kolejni prezydenci RP, którą to niechlubną tradycję zapoczątkował swego czasu Aleksander Kwaśniewski i nikt z jego następców nie był na tyle odważny, by ją porzucić. Głowa państwa polskiego namawia raz za razem swego odpowiednika w Waszyngtonie, by ten uznał, że Polakom wolno łamać prawo i kłamać. To postępowanie nieetyczne i nieestetyczne.
Co więcej, to postępowanie ośmieszające Polskę. Kolejni prezydenci amerykańscy kpią w żywe oczy ze swych polskich rozmówców, obiecując decyzje, do których podjęcia nie mają prawa (executive order nie może być sprzeczne z ustawą), a pomniejsi politycy co i rusz zgłaszają inicjatywy w Kongresie, wiedząc doskonale, że nie ma szansy na ich uchwalenie. Nie wchodząc w szczegóły, każda ustawa musi być niezależnie przyjęta przez obie izby Kongresu. Ich członkowie z „uprzejmości koleżeńskiej” przyjmują rocznie setki takich projektów w jednej z izb – i nie uruchamiają nawet procedury w drugiej. A polscy dziennikarze (i niestety dyplomaci) cieszą się, że sprawa jest już „niemal załatwiona”.
Nikt tego krwią nie wywalczył
Wreszcie ostatni, najbardziej przykry aspekt. Jako argument na rzecz zniesienia wiz prezydent Andrzej Duda podniósł niedawno, że „nasi żołnierze stają ramię w ramię z żołnierzami Stanów Zjednoczonych w Iraku i w Afganistanie”. To argumentacja nienowa – ale nie przestaje być niedopuszczalna. Głowie państwa nie przystoi umieszczać na jednej szali krwi przelanej przez żołnierzy, a na drugiej ułatwień dla tych, którzy świadomie próbują oszukać władze i łamać prawo.