Rafał Ziemkiewicz: radykalizm PiS

Zareagować na tak potężną kompromitację rządu Tuska tak, żeby nic na tym nie zyskać – to ze strony Prawa i Sprawiedliwości niewątpliwe mistrzostwo – pisze publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 20.01.2011 18:45

Rafał A. Ziemkiewicz

Rafał A. Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Niewybieralność PiS to prawdziwy fenomen. Rząd co prawda już wcześniej zachowywał się kompromitująco – by wspomnieć tylko bezceremonialne "skręcenie" afery hazardowej czy żałosne poszukiwania w Internecie "katarskiego inwestora" dla stoczni – ale przez jakiś czas umiał pokrywać skandale natrętnym pijarem. Ostatnio stracił i tę zdolność. Za rozkład kolei minister Cezary Grabarczyk nie tylko uzyskał wotum zaufania, ale jeszcze demonstracyjnie obdarowany został kwiatami, zarzucenie budowy kluczowych fragmentów autostrad nastąpiło tuż po wyborczych obietnicach premiera, że pieniądze na nie na pewno się znajdą, a próba zmiany systemu emerytalnego pokazała kompletny chaos i bezradność.

 

 

Na koniec zaś rosyjski MAK spektakularnie ukarał premiera za krytykę wstępnego raportu, okazując kompletne lekceważenie dla polskich zastrzeżeń oraz wypuszczając do polskich dziennikarzy przecieki, z których jasno wynika, iż Donald Tusk z góry zgodził się na wszystko i przez długich dziewięć miesięcy okłamywał społeczeństwo. W decydujących dniach szef rządu i partii zniknął na urlopie, a ministrowie i posłowie, których dotąd pełno było w mediach, pochowali się głęboko i nawet rzecznik rządu z rozbrajającą szczerością wyznał dziennikarzom, że dopóki premier nie wróci i nie ustali obowiązującej linii, nikt nie wie, co mówić.

Po tym wszystkim notowania partii rządzącej spadają o kilka procent. Na pewno nie tak bardzo jak można by się spodziewać. Niepojęte. Ale jednak– spróbujmy pojąć.

 

 

Nie wątpię, że w otoczeniu prezesa Jarosława Kaczyńskiego nikt nie ma wątpliwości: winne są wrogie PiS media (pytanie, czy media były PiS życzliwe w 2005 r., gdy podwójnie wygrywał wybory, jest zapewne pytaniem, którego tam nie wypada zadawać). Winna też jest – politycy tego na głos nie powiedzą, ale żelazny elektorat swoje wie – większość społeczeństwa, ze szczętem ogłupiona i zmieniona w stado lemingów.

Osobiście skłaniam się ku innej odpowiedzi: winny jest sam PiS, który de facto przestał być partią polityczną, a więc organizacją zdolną prowadzić dialog z wyborcami, z jednej strony wyczuwać ich aspiracje i nastroje, z drugiej je wyrażać. Dość dawno temu ukułem publicystyczną formułę, iż wybór pomiędzy PO a PiS jest jak wybór pomiędzy mafią a sektą.

W części dotyczącej PiS rozpoznanie to zaczęło być potem powielane przez ludzi, z którymi zdecydowanie nie lubię się zgadzać. Mimo wszystko jednak muszę się przy swoim upierać. PiS stał się polityczną sektą, po tragedii smoleńskiej coraz mocniej brnącą w wodzowską ortodoksję. Szczególnym tego przejawem, nieznanym szerzej, bo mało spektakularnym, a niezwykle znaczącym, było odbicie się od struktur partii całej rzeszy nowych ludzi, których tragedia pchała do osobistego angażowania się w walkę o polskie interesy i godność. Potraktowani jako zagrożenie dla spetryfikowanych dworskich układów i ich lokalnych eksponentów, zostali w ciągu kilku miesięcy skutecznie zniechęceni.

 

 

Słabość PiS dobrze pokazuje konkretny przykład z ostatnich dni. Oto otrzymujemy niezwykle ważki element rozwiązania smoleńskiej zagadki. Okazuje się, że wbrew propagandowej tezie o "presji" na załogę, ukutej przez Rosjan w pierwszych minutach po wypadku i gorliwie upowszechnianej przez rzeszę tutejszych "pożytecznych idiotów", pilot tupolewa nie chciał wcale "lądować za wszelką cenę". Na bezpiecznej wysokości podał komendę: "odchodzimy", i została ona potwierdzona przez drugiego pilota – przyczyny katastrofy należy więc szukać w odpowiedzi na pytanie, dlaczego mimo to samolot wciąż się zniżał.

Można wysunąć hipotezę zgodną z tym, co wcześniej już mówili eksperci, i co pisali zajmujący się tematem dziennikarze: że podejmując decyzję o przerwaniu lądowania, piloci uruchomili automatyczną procedurę odejścia na drugi krąg. Procedura ta nie zadziałała zaś, ku ich zaskoczeniu, ponieważ na lotnisku Siewiernyj nie było systemu ILS.

Czy piloci mogli nie wiedzieć, że tego systemu na lotnisku nie ma? Mogli, ponieważ – jak przypuszczają niektórzy – kiedy śp. Arkadiusz Protasiuk jako drugi pilot lądował tam kilka dni wcześniej z Donaldem Tuskiem i jego delegacją, lotnisko wyposażone było w pełni. I wydaje się wątpliwe, aby ktokolwiek informował pilotów, że po tej wizycie całe "VIP-owskie" wyposażenie lotniska zostało zdemontowane.

Nie czuję się kompetentny do weryfikowania tej hipotezy, ale na pierwszy rzut oka wydaje się ona dość prawdopodobna. Co ważne dla naszego przykładu, taka wersja wydarzeń pasuje doskonale do "narracji" budowanej przez PiS. Główną przyczyną tragedii bowiem okazuje się w takim wypadku, jak to właśnie prezes PiS sugerował od wielu miesięcy, podjęcie przez Donalda Tuska wspólnej z premierem Władimirem Putinem gry na zmarginalizowanie śp. prezydenta i odarcie ze znaczenia rocznicowej uroczystości, której patronował.

 

 

Na zdrowy rozum działacze PiS powinni więc jednym chórem krzyknąć: "a nie mówiliśmy?!". Tymczasem reakcja na odczytane zapisy była zupełnie inna: "to wskazuje, że mieliśmy do czynienia z zamachem". I właśnie słowo "zamach" przez cały dzień królowało na kolorowych paskach w połączeniu z PiS oraz nazwiskami Antoniego Macierewicza i Marcina Dubienieckiego.

Był to oczywiście wspaniały prezent dla sypiącego się rządowego pijaru. Z kilku względów, wśród których nieostatnim jest fakt, iż związek między decyzją pilota o przerwaniu lądowania z uprawdopodobnieniem hipotezy o zamachu jest żaden. W publicznym obiegu – acz raczej z dala od głównego nurtu mediów – znajdują się dwie wersje teorii zamachu: wybuch bomby albo – jak to ujął wspomniany Antoni Macierewicz – "naprowadzanie wprost na śmierć".

Jeśli w samolocie miała wybuchnąć bomba, to żadna decyzja pilotów nie miała na to wpływu. Jeśli zaś zamach polegać miał na celowym naprowadzeniu samolotu na kurs kolizyjny, to odczytany zapis wręcz takiej tezie przeczy, bo dowodzi, że polski pilot się owemu naprowadzaniu nie poddał.

Sugestia, jakobyśmy w odczytanym fragmencie nagrania zyskali potwierdzenie tezy o zamachu, jest więc, mówiąc najdelikatniej, w oczywisty sposób naciągana. Nie jest też wcale, abstrahując już od prawdopodobieństwa, społecznie nośna. Przeciwnie. Badania pokazują, że w zamach w Smoleńsku skłonnych jest wierzyć tylko około 10 procent Polaków. Jak na skalę niewątpliwych rosyjskich manipulacji, ukrywania dowodów i arogancji, to naprawdę bardzo niewiele. Ale też nikt nie umie wskazać, jakie konkretnie siły i co miałyby zyskać na zgładzeniu prezydenta, który kończył już kadencję i nie miał szans na następną, a nieodzownym warunkiem katastrofy była mgła, której sztuczne wytworzenie uważane jest za niemożliwe.

Wyskakując z zamachem, PiS zdołał więc – a to już naprawdę sztuka – nic nie zyskać na oczywistej kompromitacji i samego rządu i jego medialnej klaki gorliwie od miesięcy przypisującej śp. prezydentowi rzekome "zmuszanie pilotów" do lądowania.

Analogicznie potrafił też nie wykorzystać upokorzenia, jakie za jego starania o "pojednanie za wszelką cenę" zgotował polskiemu premierowi Putin. Jakkolwiek patrzeć, jest oczywiste, że postępowanie MAK było karą dla Tuska właśnie za to, że ośmielił się okazać pewną stanowczość, stwierdzając, iż projekt raportu jest "w całości nie do przyjęcia", i oznajmiając liczne polskie zastrzeżenia. W tej sytuacji powtarzanie przez Annę Fotygę mantry o premierze "na posyłki" Rosjan ma tyle samo sensu, co ogłaszanie dowodu, iż pilot wcale nie chciał lądować, dowodem zamachu.

Zareagować na tak potężną kompromitację rządu Tuska w sposób pozwalający nic na tym nie zyskać – to ze strony PiS niewątpliwe mistrzostwo. Ale nie dopatrujmy się w tym chytrej strategii.

 

 

Mechanizm, który napędza PiS, jest bowiem prosty do zrozumienia, zwłaszcza dla kogoś, kto od lat zna polską prawicę jak zły szeląg. Zawsze charakterystyczna była dla niej postawa "nasza sprawa słuszna, więc zwyciężyć musim", i zawsze podstawą strategii czyniło to przekonanie, że zwycięstwo jest oczywiste, nastąpi samo z siebie mocą "odbicia wahadła", problemem jest nie jak wygrać, tylko jak nie dopuścić, by na zwycięstwie zyskali prawicowi konkurenci.

Dla dziennikarzy nie jest tajemnicą, że w otoczeniu Jarosława Kaczyńskiego panuje opinia – słuszna czy nie – iż jest on całkowicie "zafiksowany" na tragedii i na ukaraniu winnych śmierci brata. Ponieważ zaś wszelki awans w partii zależy wyłącznie od jego decyzji, objawy słabnięcia Tuska pobudzają działaczy do intensywnej walki o łaski prezesa. Może zaś na nie liczyć, wedle panującego przekonania, ten, kto przebije się z mocniejszą i bardziej radykalną opinią na ten temat. Tezy sprzed miesięcy, o odpowiedzialności moralnej, już nie wystarczają, trzeba formułować ostrzejsze, o zamachu, o agenturalnym podporządkowaniu rządu Putinowi albo rosyjskim służbom.

Zamiast więc zwracać się do wyborców, ich przekonywać – PiS zwraca się do własnego prezesa i licytuje w radykalizmie na jego użytek. Że w ten sposób nie pozyskuje, a może nawet traci wyborców? Przecież oni i tak nie mają dokąd pójść, powtórzenie sukcesu Orbana jest wobec kompromitacji Tuska pewne i oczywiste.

 

 

Przebudzenie może być bardzo bolesne. Sekciarski kolaps PiS czyni bowiem realnym scenariusz zupełnie inny, w którym skompromitowaną PO odsunie od władzy… sama PO. Mało prawdopodobne? Tak samo mało prawdopodobne wydawało się opozycji, że PO nie "zużyje się w rządzeniu" do połowy kadencji, że wyjdzie cało z afery hazardowej, że wybuch narodowych emocji po katastrofie skończy się niczym.

Tymczasem instytucjonalna i medialna siła Platformy jest tak duża, a słabość opozycji tak dojmująca, iż bynajmniej nie jest niemożliwe powtórzenie ulubionego numeru nieboszczki PZPR, czyli "odnowy". Partia zmieni kierownictwo, wysyłając skompromitowanego genseka na jakąś zagraniczną synekurę, odetnie się od "błędów i wypaczeń", cokolwiek poluzuje na pewien czas śrubę nieprawomyślnym, uwzględni część postulatów "konstruktywnej" części opozycji, może nawet oddając jej parę stołków, i obieca, że teraz to już będzie rządzić dobrze – przy pianiach zachwytu mediów, że partia znalazła w sobie dość sił, aby dokonując samonaprawy, nadal skutecznie powstrzymywać zagrożenie ze strony elementów radykalnych i nieodpowiedzialnych.

Niewybieralność PiS to prawdziwy fenomen. Rząd co prawda już wcześniej zachowywał się kompromitująco – by wspomnieć tylko bezceremonialne "skręcenie" afery hazardowej czy żałosne poszukiwania w Internecie "katarskiego inwestora" dla stoczni – ale przez jakiś czas umiał pokrywać skandale natrętnym pijarem. Ostatnio stracił i tę zdolność. Za rozkład kolei minister Cezary Grabarczyk nie tylko uzyskał wotum zaufania, ale jeszcze demonstracyjnie obdarowany został kwiatami, zarzucenie budowy kluczowych fragmentów autostrad nastąpiło tuż po wyborczych obietnicach premiera, że pieniądze na nie na pewno się znajdą, a próba zmiany systemu emerytalnego pokazała kompletny chaos i bezradność.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?