Kiedy grupa dysydentów opuszczała Prawo i Sprawiedliwość, wielu komentatorom – także i mnie – wydawało się, że PJN to największa szansa na stworzenie nowej siły politycznej od czasu założenia PiS i PO. Znaczna część wyborców zmęczona była polityką prowadzoną przez Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Obaj przywódcy trzymają swoje partie w żelaznym uścisku, nie inspirując działaczy do kreatywnej działalności. Podstawowym celem liderów nie była polityczna efektywność, ale utrzymanie sterowności i porządku wewnątrz partii. A podstawowym celem na zewnątrz – eliminacja wroga, jakim jest konkurencyjne ugrupowanie.
W PiS i PO jest coraz mniej miejsca dla indywidualistów, silne osobowości, osoby o wyrazistych poglądach i samodzielnie myślące są albo odsuwane na bok, albo eliminowane z partii w ogóle. Obie partie skupiają się na sprawach, które coraz mniej wspólnego mają z rozwojem państwa. Rzecz jasna ten zarzut w większym stopniu obciąża Platformę jako partię rządzącą.
W roli lidera
PJN miał więc – wydawałoby się – dobre warunki do rozwoju. Nowej partii od początku brakowało wyrazistego lidera, ale doświadczenie polskiej polityki pokazuje, że taki lider niekoniecznie musi być atutem partii. Czasem bywa czynnikiem blokującym rozwój. Wystarczy przyjrzeć się Jarosławowi Kaczyńskiemu – bez wątpienia wybitnemu przywódcy i politycznemu wizjonerowi – który jednak uniemożliwia swojemu ugrupowaniu rozwinięcie skrzydeł. Ale też i Donaldowi Tuskowi, ogromnie popularnemu politykowi, który swoje ugrupowanie przekształcił w bezwolną maszynkę do głosowania.
Partia, która chciałaby dziś się różnić od PiS oraz PO, powinna być zgranym zespołem ludzi, twórczych osobowości, których potencjał będzie wykorzystany w jak najlepszy sposób. Tymczasem PJN poszła od razu w ślady swoich potężnych konkurentów.
Joanna Kluzik-Rostkowska jest osobą utalentowaną i pracowitą, ale tego typu liderem jeszcze nie jest. Mimo to błyskawicznie ustawiła się w takiej roli. Nie wyglądało to poważnie.