Festiwal ataków na ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego (a przy okazji na mnie) trwa. Ewa Czaczkowska i ks. Jacek Prusak na łamach „Rzeczpospolitej" zgodnym głosem twierdzą, że książka jest „donosem na Kościół", a duchowny uzupełnia nawet, że można ją traktować jedynie jako wyraz „niechęci do kardynała Stanisława Dziwisza".
Zaskakuje przy tym fakt, że oboje komentatorzy (podobnie zresztą jak wielu innych) nawet nie próbuje analizować zasadności zarzutów (a przecież warto przypomnieć, że o relacjach między biskupami a duchownymi ks. Prusak często mówił to samo, co ks. Isakowicz-Zaleski), a jedynie skupia się na ostrej i zazwyczaj personalnej krytyce krakowskiego duchownego.
Samotność wilka
Skąd taka postawa? Dlaczego, tylko nieliczni są w stanie zauważyć istotę problemów, z którymi polemizuje duchowny z Radwanowic? Odpowiedź na to pytanie wydaje mi się niezmiernie prosta. Otóż ks. Isakowicz-Zaleski od dawna nie jest „swój" dla nikogo, wyrzucony na margines przez własną kurię, niechętnie poddający się politycznym etykietom (wywiad jest przynajmniej równie nieprzyjemny dla apologetów śp. Lecha Kaczyńskiego, jak dla wielbicieli kardynała Stanisława Dziwisza).
Czy antykościelna kampania Tuska powinna wstrzymać rozmowę o problemach katolików? Jeśli zgodzimy się na takie stawianie sprawy, to już nigdy nie będziemy o niczym rozmawiać
Jest wygodnym „chłopcem do bicia", kimś kogo można swobodnie krytykować, wiedząc, że nie tylko nie znajdą się jego obrońcy, ale też, że dzięki temu można łatwo uwiarygodnić się jako obrońca „dobrego imienia" Kościoła i jego ortodoksji.