Przykładem, niezwykle dosłownym, bo pochodzącym z ostatnich tygodni, jest afera wokół nazwania po imieniu aborcji. Komisja Kodyfikacyjna uznała, że ciąża nie jest dobrem prawnym, które należy chronić, jest nim natomiast życie człowieka, i w związku z tym zaproponowała wprowadzenie do kodeksu karnego sformułowania „zabić człowieka", w miejsce „przerwać ciążę". I wybuchł skandal. Tym razem nie będę o nim więcej pisał, choć jest on doskonałym przykładem maskowania rzeczywistości.
Równie chętnie i mocno mistyfikujemy prawdę o rozwodach. Są one przecież nie tyle krzywdą wyrządzoną partnerowi, któremu ślubowaliśmy wierność do końca życia, ale „poszukiwaniem szczęścia". A biedne dzieciaki, które muszą wciąż na nowo przyzwyczajać się do nowych tatusiów (czy mamuś) i skazane są na życie w patchworkowej rodzinie, przedstawiane są jako istotki, które już przecież „polubiły" nowego partnera matki.
W efekcie buduje się wrażenie, że rozwód jest w porządku, a dzieciom lepiej jest z obcym facetem (bo nowy partner matki jest dla nich obcy, i artykuły w gazetach tego nie zmienią) niż z własnym ojcem. A gdy ktoś, nie daj Boże przypomni, że rozwód krzywdzi dziecko na całe życie, utrudnia mu znacząco późniejsze decyzje, to i tak zostanie zakrzyczany jako konserwatysta i obłudnik.
Życie na kocią łapę, kiedyś zwane także życiem na krzywy ryj, też potrzebuje zamaskowania. I dlatego zamiast mówić wprost o konkubentach, dla których rozmaite panie rzuciły swoich mężów czy panowie zostawili swoje ślubne, wymieniając je na nowszy model (co jest powiedzmy sobie wprost skrajną nieodpowiedzialnością i zwyczajnym nadużyciem zaufania), mówimy o narzeczonych, tak jakby słowo to w rzeczywistości nie oznaczało osoby, z którą chcemy zawrzeć małżeństwo. Zaś osobę, dla której porzuciliśmy małżonka i dzieci, w normalnym języku nazywać się powinno kochankiem lub fagasem, a później ewentualnie konkubentem.
Strategia maskowania rzeczywistości ma oczywiście głębokie podstawy. Chodzi o to, by oszukać samego siebie i innych. Przekonać, że nasze działania są w porządku. Problem polega na tym, że niezależnie od tego, jak szlachetnie byśmy nazwali rozwód, zdradę, porzucenie, one i tak będą skutkować w życiu osób nimi dotkniętych. Dzieci i tak będą cierpieć, a my nie osiągniemy spełnienia... I krzykiem na zwiastujących tę niedobrą nowinę tego nie zmienimy.