Nazajutrz po zapowiedzi premiera, iż w 2014 roku kolejki do lekarzy ulegną skróceniu, wziąłem mimowolnie udział w koleżeńskiej dyskusji o służbie zdrowia. Ktoś się ucieszył, że Donald Tusk zapowiedział skrócenie kolejek. Ktoś dorzucił, że od tego zależy los ministra Arłukowicza. Ktoś inny zaczął się zastanawiać, ile razy już rząd „skracał" kolejki. A ja wiem – nic się nie zmieni.
I nie chodzi tu o typowy dla polityków cynizm polegający na mówieniu tego, co wyborcy chcieliby usłyszeć, niezależnie od tego, czy jest to wykonalne czy nie. Jestem pewien, że jest jeszcze gorzej: tak naprawdę nikt kolejek skracać nie zamierza, bo kolejki zmniejszyć się nie mogą.
Skąd ta pewność? Otóż w hallu pewnego bardzo luksusowego hotelu, z dala od tych, których ubezpieczenie jest wyłącznie problemem finansów publicznych, uczestniczyłem latem ubiegłego roku w zupełnie innej, towarzyskiej dyskusji. Dotykaliśmy wielu problemów, w tym oczywiście, służby zdrowia. Wśród nas była osoba, która nie miała złudzeń: „Żaden system służby zdrowia na świecie nie jest wydolny finansowo" – twierdził ów człowiek. I z tym brakiem pieniędzy coś trzeba zrobić. A co? Zorganizować kolejki.
Zgubić pacjenta
Zrobiłem sobie wtedy szybki remanent tego, co wiem o służbach zdrowia. W Anglii – fatalnie. Opowiadała mi kuzynka, która latała leczyć do Edynburga przez dobrych kilka lat ubiegłej dekady. Kilku innych lekarzy i jeden ekspert to potwierdzili. W USA – finansowanie służby zdrowia przysparza nie mniej kłopotów niż wydatki na wojsko, choć w tamtejszym systemie poziom ochrony jest tak słaby, że poważna choroba może oznaczać bankructwo rodziny.
Jaka szkoda, że ci, którzy mają wpływ na kształtowanie państwowych polityki, po prostu się poddali.