Afera taśmowa znów odświeżyła nieco już zakurzone hasło o „Budapeszcie w Warszawie". Ba, prezes Kaczyński w swoim zapędzie geograficzno-ideologicznym dotarł już nawet nad Bosfor, mówiąc: „Polska będzie jak Turcja. Ale najpierw zmiana władz i elit".
Jak wszelkie hasła o drugiej Japonii czy zielonej wyspie, także równanie do węgierskich bratanków zdaje się mocno naciągane, choć oczywiście istnieją argumenty za wzajemnymi porównaniami, a przynajmniej za baczną obserwacją. Podobieństwa naszej mentalności, poziom rozwoju i koleje losów w ostatnich dekadach pozwalają na wyciąganie interesujących wniosków. Czasami jednak idą one zdecydowanie za daleko.
Wojownik, nie statysta
Przede wszystkim Budapeszt podziwiany na prawicy to oczywiście Budapeszt Orbána. Tymczasem Jarosław Kaczyński to nie Viktor Orbán. Węgierskiego premiera można lubić albo nie, można mieć nawet wątpliwości co do czystości jego gry politycznej, ale jednego nie mogą mu odmówić nawet wrogowie: skuteczności. To bezwzględny gracz, który ogrywał przeciwników z precyzją szachisty przewidującego pięć ruchów naprzód. Wiosenna kampania wyborcza, podczas której lewica została dosłownie zmiażdżona, powinna być wręcz przedmiotem nauczania na kursach strategii politycznej.
Orbán jest przy tym typem wojownika. Do głowy nie przyszłoby mu wystawienie do walki o premierostwo statysty wyciągniętego z trzeciego partyjnego szeregu. Jest przebiegły i bezwzględny, ale jednocześnie wytrwały i odważny. Gdy w 1992 r. przegrał wybory, nie szukał winnych. Powiedział tylko: „jutro znów zaczynamy".
To polityk konserwatywny w poglądach, ale nowoczesny w działaniu. Dyskutuje o zawiłych problemach współczesnego świata, w Parlamencie Europejskim bez kompleksów punktuje adwersarzy. Po angielsku. Brak prawa jazdy czy umiejętności poruszania się w internecie? Na Węgrzech nikt nie rozumiałby, o czym mówimy.