Od konserwatystów przypominających siódme przykazanie i obowiązek zwracania długów po lewicę (nie wiem, czy postkomunistyczną czy postliberalną) usiłującą dowieść, że na pożyczaniu Grekom zarobiły unijne potęgi, bo tam Ateny zamawiały towary i usługi.
Jeśli ta ekonomia ma coś wspólnego z prawdą, to najlepszym sposobem pomnożenia pieniędzy byłoby rozdawnictwo, bo obdarowani zawsze coś u nas kupią. Ale nawet w takim idiotyzmie jest trochę racji. Nie tylko dlatego, że w naszych czasach nie ma już prawd mocnych, a nazwanie czegokolwiek kłamstwem jest niepoprawne politycznie. Także dlatego, że nie inaczej powstawała dzisiejsza eurostrefa. Wspólny pieniądz bez mechanizmów kontroli połączył gospodarki zupełnie różne i stojące na innych poziomach. Integracja ekonomiczna wyprzedziła polityczną, dlatego że tak jest łatwiej i nie trzeba zabiegać o żmudny konsensus. Więc każdy robił co chciał, ale za wspólne pieniądze. Tak jakby rzucić w tłum gotówkę i tylko ustnie poprosić o gospodarność.
Za dzisiejszy stan Grecji odpowiadają więc nie tylko sami Grecy i ich kolejne rządy, ale też banki z Frankfurtu, Paryża i Londynu beztrosko udzielające pożyczki za pożyczką. Ważne jest, aby nasz bank zarobił dzisiaj, bo akcjonariusze będą zadowoleni. Za kilka lat kto inny zasiądzie w fotelach prezesów i dyrektorów, wszak w korporacji nie pracujemy dożywotnio. Tak przecież bywa nie tylko we Frankfurcie, ale i w Warszawie.
A greckie referendum? Może u nas zrobić głosowanie (albo dopisać pytanie na 6 września) nad zagadnieniem, „czy wolno kraść w czwartki po południu?". Albo i we wtorki? Więc jeśli odpowiemy „tak", to zawiesimy reguły na wygodny okres.
Bo tu wcale nie chodzi tylko o Grecję, szykujący się Grexit, a może i Brexit. Chodzi o to, jaka ma być Unia w XXI wieku. Tego nie wie nikt, a tym bardziej przewodniczący Tusk. Dlatego na razie jest to, co zawsze, czyli gadanie po próżnicy.