Już sam budynek dziwny, przekrzywiony, rdzawy barwą gruzu albo porzuconej blachy, zwichrowany – jakby siła potwornej eksplozji wbiła go w otaczające pustkowie – jest niemilknącym wołaniem biegnącym ku nam z przeszłości, o której wolelibyśmy zapomnieć. Jest ostatnim krzykiem poległych w bitwach, przysypanych gruzami, zamęczonych, wygnanych. Bo to miejsce prawie w samym centrum Gdańska nie jest zwykłym pustkowiem, lecz resztką jednego z największych gruzowisk Europy; znam je od dzieciństwa, najpierw wśród zaciągających po wileńsku chłopaków z drżeniem serca zapuszczałem się przez kwartały zrujnowanych kamienic, aż po zawalony gruzem i śmieciami kanał Raduni i jeszcze bardziej tajemniczą Motławę. Z bezmyślnością ziela na kraterze zdzieraliśmy z narożnych ruin tabliczkę z odtworzoną nazwą dawnej ulicy: Żabi kruk.