Paweł Łepkowski: Nie boję się Donalda Trumpa

Słowa Donalda Trumpa wywołały wzburzenie w Europie. Część mediów i polityków odebrała je jako zapowiedź wycofania się USA pod rządami Trumpa z NATO. Czy to słuszne obawy? A może powinniśmy spojrzeć na sprawy z innej perspektywy?

Publikacja: 12.02.2024 13:22

Paweł Łepkowski: Nie boję się Donalda Trumpa

Foto: EPA/JOHN MABANGLO

Siedem lat temu, 19 stycznia 2017 roku, ukazał się w „Rzeczpospolitej” mój felieton o takim samym tytule. Napisałem go tuż przed zaprzysiężeniem Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj nadal deklaruję to samo: nie boję się Trumpa, a nawet – wbrew powszechnej histerii przed jego reelekcją – dostrzegam pewne zalety jego programu wyborczego.

Wiem, że taką deklaracją narażam się na poważną krytykę tej części opinii publicznej, która ma wdrukowany obraz Trumpa jako narcystycznego mizoginika, amerykańskiego izolacjonisty, ekstremisty gotowego do przeprowadzenia zamachu stanu, antydemokraty, a nawet rasisty.

Poprzednie lata dowiodły, że w czasie kampanii wyborczej w 2016 r. Donald Trump zakładał maskę jastrzębia, ale już jako prezydent przyjmował znacznie łagodniejszy kurs polityczny

Po części niektóre z tych określeń zapewne do niego pasują, wiele wypowiedzi jest co najmniej kontrowersyjnych, choć są i takie oskarżenia (jak na przykład o rasizm), które są absolutnie bezpodstawne. Pamiętajmy, że mimo postępu technicznego do Europy tak naprawdę docierają jedynie fragmenty szerokiej programowo debaty politycznej w Ameryce. Poprzednie lata dowiodły, że w czasie kampanii wyborczej w 2016 roku Donald Trump zakładał maskę jastrzębia, ale już jako prezydent przyjmował znacznie łagodniejszy kurs polityczny.

Oskarża się go o podburzanie Amerykanów przeciw imigrantom, o budowę muru granicznego i zwiększoną aktywność służb imigracyjnych. Wiele w tym prawdy, ale są też poważne przekłamania. Statystyki brutalnych, masowych i czasami bezsensownych deportacji rozdzielających rodziny wskazują, że najbardziej radykalna i bezwzględna była pod tym względem administracja Baracka Obamy i Joe Bidena. Rozbito miliony rodzin, przekazano setki tysięcy dzieci nielegalnych przybyszów do amerykańskich rodzin zastępczych i domów dziecka. Odsyłano ludzi starych, którzy mimo braku pozwolenia na stały pobyt w większości płacili podatki i składki ubezpieczenia społecznego oraz mieli prawo do świadczeń emerytalnych i Medicare.

Z trzech milionów deportowanych imigrantów tylko połowa była notowana w kartotekach kryminalnych! Za to w 2017 i 2018 roku, w czasie dwóch pierwszych lat rządów Trumpa, liczba deportacji spadła o połowę. Za granicę odsyłano tylko osoby, które naruszyły prawo karne.

Czy Donald Trump nie będzie bronił Europy?

W Europie panikę wywołała wypowiedź Donalda Trumpa wygłoszona w ostatnią sobotę na spotkaniu ze swoimi sympatykami w mieście Conway w Karolinie Południowej. Republikański kandydat oświadczył bez ogródek: „NATO było zepsute, zanim ja się pojawiłem. Powiedziałem: wszyscy muszą płacić. Oni zapytali: A jeśli nie będziemy płacić, to nadal będziesz nas bronił? Odparłem: Absolutnie nie. Nie mogli w to uwierzyć”. Po czym dodał, że kiedyś na pewnym spotkaniu pewien „prezydent dużego kraju” zapytał go, czy Ameryka obroni jego ojczyznę przed agresją ze strony Rosji, jeżeli ten kraj nie będzie płacił wystarczającej ilości pieniędzy na swoją obronność?”. Odpowiedź amerykańskiego prezydenta musiała być szokująca dla rozmówcy, ponieważ Trump oświadczył mu bez ogródek: „Nie, nie broniłbym was. A nawet zachęcałbym, żeby [Rosja – red.] robiła, co im się podoba. Musicie płacić, musicie płacić rachunki”.

Oceniam tę wypowiedź z dwóch perspektyw: jako obywatela polskiego mieszkającego obecnie w stolicy kraju sąsiadującego z zaatakowaną Ukrainą i obwodem kaliningradzkim Federacji Rosyjskiej i jako były podatnik amerykański, który połowę dorosłego życia mieszkał na sennych przedmieściach Nowego Jorku.

Czytaj więcej

Kwaśniewski: Nie wyobrażam sobie, że Rosja atakuje Polskę, a Amerykanie się pakują

Dwa sposoby oceny wypowiedzi Trumpa

Z pierwszej perspektywy poczułem dreszcz na plecach. Potencjalny zwierzchnik amerykańskich Sił Zbrojnych zapowiada, że nie wyda rozkazu do solidarnej obrony zaatakowanego przez Rosję kraju członkowskiego NATO. Ale czy w ogóle miałby taki wybór? Deklarację wojny wypowiada tylko i wyłącznie Kongres Stanów Zjednoczonych w trybie pilnym, tak jak to zrobił już jedenaście razy w historii. Prezydent Stanów Zjednoczonych jako naczelny dowódca Sił Zbrojnych ma obowiązek realizować postanowienia Kongresu oraz wypełniać zobowiązania sojusznicze. W szczególności dotyczy to realizacji artykułu 5 traktatu północnoatlantyckiego, który traktuje atak na któregokolwiek członka NATO (casus foederis) jako atak na Stany Zjednoczone. W takim przypadku prywatne opinie prezydenta nie mają żadnego znaczenia. Jeżeli prezydent USA odmawia realizacji artykułu 5 traktatu północnoatlantyckiego, to jest zgodnie z artykułem III, sekcją 3 Konstytucji USA uznany za zdrajcę, ponieważ amerykańska ustawa zasadnicza wyraźnie wskazuje, że zdradą Stanów Zjednoczonych jest jakakolwiek próba „przyłączenia się do ich wrogów, udzielenie im pomocy i pocieszenia”.

Z drugiej perspektywy rozumiem sposób myślenia Trumpa. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że kandydat na prezydenta, który w ostatnich dniach broni się przed Sądem Najwyższym USA przed zarzutami najcięższego kalibru, o próbę siłowego zamachu stanu przeciw porządkowi ustrojowemu państwa, musi wytaczać najcięższe działa populizmu, żeby przebić się przez grubą ścianę ostracyzmu politycznego i medialnego.

Trump nie ma nic do stracenia, więc śmiało fechtuje poglądami, które każdy poważny kandydat z jakiejkolwiek partii omija szerokim łukiem. Nowojorski miliarder mówi językiem zrozumiałym dla amerykańskiego podatnika, zarówno tego pracującego na Wall Street, jak i tego, który mieszka na Main Street. Doskonale wyczuwa wątpliwości, rozczarowanie i niechęć Amerykanów w odniesieniu do polityki zagranicznej, która od czasów Billa Clintona zalicza kolejne, coraz poważniejsze wpadki.

Hasłem jego poprzedniej, zwycięskiej kampanii wyborczej z 2017 roku był slogan „America First”, za którym kryje się bardzo niepokojące przesłanie.

Czytaj więcej

Jerzy Haszczyński: Amerykanie, Trump gra przyszłością krajów waszych przodków

„America First”, co to właściwie znaczy

Tego motta nie wymyślił Trump. To nie tylko silny w wymowie komunał polityczny, ale przede wszystkim sygnatura ruchu izolacjonistycznego.

Ale musimy też pamiętać, że populizm używany w kampanii wyborczej rzadko przekłada się na rzeczywisty kierunek działań nowej administracji. W Ameryce mówi się, że dzień po wyborach prezydent elekt wyrzuca połowę obietnic wyborczych do kosza. Przykładem takiego działania jest właśnie owo hasło „America First”, którego jako pierwszy użył przecież w swojej kampanii wyborczej w 1917 roku walczący o reelekcję Woodrow Wilson. Ten demokratyczny kandydat agitował przeciwko przystąpieniu USA do I wojny światowej. Wspierał go w tym nawet magnat prasowy William Randolph Hearst. Ale kiedy już Woodrow Wilson został zaprzysiężony w marcu 1917 roku na prezydenta, nie tylko nigdy więcej do hasła „America First” nie nawiązał, lecz wręcz na swój sposób doprowadził do włączenia Ameryki do wojny przeciw państwom centralnym.

Izolacjonistyczne hasło „America First” zostało również wybrane na motto kampanii wyborczej prezydenta Hardinga w 1920 r. Choć powinniśmy przede wszystkim pamiętać, że „America First” to flagowe zawołanie jednej z najbardziej wpływowych organizacji w historii USA, założonej 4 września 1940 r. przez studenta Uniwersytetu Yale Douglasa Stuarta Jr., nieinterwencjonistycznej grupy nacisku przeciwko amerykańskiemu przystąpieniu do II wojny światowej – America First Committee. Na początku 1941 r. organizacja ta liczyła 800 tys. członków. Należeli do niej ludzie, którzy mieli po wojnie kształtować Amerykę. Byli to ludzie o przekonaniach zbliżonych do dzisiejszych poglądów Trumpa. O sile amerykańskiego izolacjonizmu świadczy, że niewielka grupka studencka AFC przerodziła się w ciągu kilku tygodni w potężne stronnictwo antywojenne. Idea neutralności Ameryki zgodna z doktryną Monroego cieszyła się na początku 1941 roku poparciem większości społeczeństwa amerykańskiego. Postulowali ją nawet najbardziej wpływowi politycy amerykańscy, a także przemysłowcy, właściciele koncernów prasowych, producenci filmowi, właściciele sieci sklepów, posiadacze kopalni, fabryk, armatorzy i szefowie koncernów naftowych.

Wśród sympatyków AFC znaleźć można nazwiska Walta Disneya, wydawcy „New York Daily News” Josepha M. Pattersona czy właściciela „Chicago Tribune” Roberta R. McCormicka. Najbardziej niepokojące było to, że ich postawa antywojenna zaczęła się utrwalać w czasie, kiedy do USA zaczęły napływać udokumentowane doniesienia o niemieckich zbrodniach w Polsce, Holandii, Belgii i we Francji. Tak na marginesie: to tłumaczy, dlaczego po pierwszym oburzeniu zbrodniami rosyjskimi w Ukrainie przyszło naturalne zobojętnienie wynikające nie tylko z odruchu obronnego przed ociekającymi krwią mediami informacyjnymi, ale po prostu ze względu na oswojenie się z obrazkami wojennymi i niejasnością działań wojennych.

Cała ta retoryka antywojenna AFC runęła jednak jak domek z kart po japońskim ataku na Pearl Harbor 7 grudnia 1941 r. Czy ten scenariusz powtórzy się, kiedy w Moskwie ktoś zdecyduje się na obłąkańczy pomysł zaatakowania jakiegokolwiek kraju członkowskiego NATO? Należy pamiętać pierwszą zasadę, którą kierowali się zwolennicy AFC: interes narodowy USA stoi zawsze ponad wszystkimi sojuszami.

Zimny prysznic dla Europy

Donald Trump szokuje mieszkańców Starego Kontynentu swoimi coraz bardziej radykalnymi wypowiedziami. Mówi jednak to, co chce usłyszeć większość jego rodaków. Na każdym kroku podkreśla, że Unia Europejska jako całość ma porównywalny potencjał ludzki, ekonomiczny i cywilizacyjny jak Ameryka. Dlaczego zatem młodzi Amerykanie mają ginąć w obronie Niemiec, Francji, Polski czy Węgier? – takie pytanie pojawia się często podczas rozmów przy rodzinnym stole w wielu amerykańskich domach. Jak wszyscy inni rodzice na świecie, tak i amerykańscy martwią się o swoje dzieci, które są w wieku poborowym. I tak jak wszyscy inni podatnicy, także Amerykanie zadają sobie pytanie, dlaczego podatnicy europejscy nie dokładają do wspólnego programu pomocy dla umęczonej wojną Ukrainy. A przecież w dotychczasowej historii pomoc płynie zawsze z Ameryki do Europy, a nie odwrotnie.

Oto kilka przykładów z historii. Nim USA przystąpiły do I wojny światowej, amerykańskie organizacje, takie jak American Women’s War Relief, ratowały europejskie społeczeństwa przed głodem i niedostatkiem. W 1917 roku misja pomocowa Herberta Hoovera wydała na żywność dla Belgów astronomiczną jak na tamte czasy kwotę 1,5 mld dolarów.

Po wojnie, w połowie 1919 roku, prezydent Wilson postanowił przeobrazić stworzoną na potrzeby wojenne Food Administration w American Relief Administration (ARA), której zadaniem było kontynuowanie pomocy dla zniszczonej wojną Europy. Herbert Hoover wykonał tytaniczną pracę dla ludności Europy w pierwszych latach po I wojnie światowej. Nikt z taką determinacją nie przełamywał ograniczeń urzędniczych i nie wkraczał na obszary takie jak Rosja Sowiecka czy wzburzone rewolucją Węgry. Nie miał przy tym żadnych oporów, aby tak samo bezinteresownie pomagać Francuzom, Brytyjczykom, Włochom, Polakom czy Serbom, jak i Niemcom czy Austriakom. Być może straszna klęska głodu, która zdziesiątkowała Rosję Sowiecką w latach 1921–1923, zebrałaby znacznie większe żniwo śmiertelne, gdyby nie konwoje żywnościowe Hoovera.

Czytaj więcej

Herbert Hoover. Czas wielkiego kryzysu część I

Także Polska i Polacy mają ogromny dług wdzięczności wobec Herberta Hoovera. American Relief Administration niosła pomoc niedożywionym i głodnym polskim dzieciom. Za wsparcie lekami, sprzętem i żywnością polskich szpitali Hoover został nagrodzony przez trzy największe polskie uniwersytety: Warszawski, Lwowski i Jagielloński, tytułami doktora honoris causa tych uczelni. W 1922 r. za olbrzymie zasługi dla państwa polskiego Herbert Hoover został Honorowym Obywatelem Rzeczypospolitej Polskiej. 

Po raz drugi Ameryka przybyła Europie z pomocą w 1944 roku. Amerykanie zmienili losy wojny, zapewnili dostawy sprzętu wojskowego i uratowali miliony Europejczyków od głodu i niemieckiego okrucieństwa. Powojenny program odbudowy Europy, nazywany planem Marshalla, był największą w dziejach świata masową pomocą humanitarną udzieloną przez jeden naród wielu innym. Obejmował pomoc w postaci surowców mineralnych, produktów żywnościowych, kredytów i dóbr inwestycyjnych. Dobrobyt współczesnej Europy to także efekt tamtej amerykańskiej pomocy.

Po 2022 roku Stany Zjednoczone udzieliły Ukrainie bezzwrotnej pomocy w wysokości przynajmniej 75 mld dolarów, choć spotkałem też szacunki mówiące o dwukrotności tej sumy. W tym samym czasie opływająca w dostatek zjednoczona Europa, w której największym interesie jest wspieranie Ukrainy, z trudem i powoli przekazała jej ok. 19,3 mld pomocy finansowej.

Donalda Trumpa można zatem oskarżać o różne rzeczy: można mu wypominać niepoprawne politycznie poglądy i niestosowne zachowania, które budzą oburzenie. Ale nie można mu zarzucać, że nie umie liczyć jak przedsiębiorca. Być może będzie to pierwszy w historii prezydent USA, który paradoksalnie wymusi na Europie utworzenie wspólnego systemu obronnego. Jego sobotnią wypowiedź można traktować albo w kategorii ekstremizmu politycznego, albo też po prostu zdrowego ekonomicznego rozsądku. Może tylko człowiek o takiej osobowości nareszcie zmusi malkontentów do unowocześnienia własnego arsenału. Traktat północnoatlantycki nakazuje wspólne odparcie agresora, ale wspólne powinno być także jego finansowanie. Obowiązują nas zasady solidarnościowe, a więc takie, które wymuszają płacenie podobnej składki na obronność od Amerykanina, Francuza, Niemca czy Polaka.

Polityka zagraniczna Baracka Obamy i Joe Bidena, prócz kwiecistych obietnic, nie przyniosła żadnych pozytywnych rezultatów. Wręcz przeciwnie, poniosła klęskę w wielu ważnych punktach naszego globu: zaczynając od oddanego Talibom Afganistanu, poprzez chaotyczną dyplomację na Bliskim Wschodzie, aż po dramat Ukrainy. Omówienie tego zagadnienia wymaga osobnego artykułu. Ale powiedzmy sobie wreszcie prawdę, że niezależnie od tego, jak traktujemy narrację Donalda Trumpa, Europie i światu nie są potrzebne górnolotne oracje czytane z telepromptera. Potrzebujemy amerykańskiego parasola ochronnego i wsparcia, ale przede wszystkim własnego, potężnego zaplecza militarnego w myśl starej rzymskiej zasady: Si vis pacem, para bellum. My, w Europie, musimy przekonać naszych amerykańskich sojuszników, że warto nas wspomagać, bo mamy porównywalny potencjał cywilizacyjny do USA. I w tym znaczeniu, jeżeli pominiemy niepokojący i zwyczajnie głupi fragment wypowiedzi Trumpa o zachęcaniu Rosji do ataku na natowskich malkontentów, to reszta jego wypowiedzi jest po prostu uczciwym postawieniem sprawy w kwestii dalszego, sprawnego funkcjonowania i finansowania najpotężniejszego sojuszu obronnego w historii.

Siedem lat temu, 19 stycznia 2017 roku, ukazał się w „Rzeczpospolitej” mój felieton o takim samym tytule. Napisałem go tuż przed zaprzysiężeniem Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj nadal deklaruję to samo: nie boję się Trumpa, a nawet – wbrew powszechnej histerii przed jego reelekcją – dostrzegam pewne zalety jego programu wyborczego.

Wiem, że taką deklaracją narażam się na poważną krytykę tej części opinii publicznej, która ma wdrukowany obraz Trumpa jako narcystycznego mizoginika, amerykańskiego izolacjonisty, ekstremisty gotowego do przeprowadzenia zamachu stanu, antydemokraty, a nawet rasisty.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Arak: Po 20 latach w UE musimy nauczyć się budować koalicje
Opinie polityczno - społeczne
Przemysław Prekiel: Krótka ławka Lewicy
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem