Kiedy mieszkałem w Holandii cztery dekady temu, partie polityczne były mocno zakorzenione w środowisku lokalnym. Katolicy, protestanci, socjaliści i liberałowie chodzili do odrębnych szkół, grali w hokeja w „swoich” klubach i czytali „swoje” gazety. Partie miały odrębne kanały w telewizji publicznej, odrębne związki zawodowe, nawet uniwersytety. W liberalnym uniwersytecie w Leiden, gdzie pracowałem, nikt ode mnie nie wymagał deklaracji lojalności wobec wartości chrześcijańskich, jak to było na protestanckim uniwersytecie w Amsterdamie. W Amsterdamie był też uniwersytet kontrolowany przez komunistów, gdzie liberałów z Leiden nie zapraszano. Wiadomo było, jaki program każda z tych partii popiera, choć po wyborach trzeba było ciężko negocjować kompromis, by stworzyć nowy rząd.
Dziś w Holandii wciąż istnieją stare partie i powstało parę nowych. Jednak żadna z tych partii nie ma już silnych korzeni w społeczności lokalnej. Wartości ideowe się zamazały, prasa i telewizja są w większości liberalne, w klubach sportowych dominuje pieniądz (a nie tradycja), związki zawodowe walczą o przetrwanie. Studenci wybierają uniwersytet z uwagi na lepsze kluby czy bary, a nie z uwagi na profil polityczny. Wszystkie partie walczą o jak najwięcej wyborców w centrum. Programy polityczne piszą specjaliści od sondaży. Profile liderów partyjnych są kształtowane przez specjalistów od PR. Obywatel może zmienić rząd, wrzucając kartkę do urny wyborczej, lecz nie jest w stanie zmienić polityki nowego rządu, bo zależy ona od giełdy, rynków, Komisji Europejskiej, banku centralnego czy właścicieli mediów prywatnych.
U nas partie nigdy nie miały silnych korzeni społecznych. Wielu wyborców raz głosowało na Millera, raz na Tuska, a raz na Kaczyńskiego. Spolaryzowane są głównie media i środowiska intelektualne. Wyborca od lat przełyka pakiet gospodarki neoliberalnej, choć w okresie kryzysu finansowego Tusk kazał zaciskać pasa, a Morawiecki podpisał się pod nowym trendem neoliberalnym, by „wyrzucać pieniądze z helikoptera”, najchętniej na swoich wyborców. Tusk czy Hołownia z tą strategią nie polemizują, a Zandberg jest skutecznie marginalizowany. Największe partie nie kwestionują wartości chrześcijańskich, wspólnie pomstują przeciw Putinowskiej Rosji i popierają NATO.
Co robić, gdy brak autentycznego dialogu z wyborcą i chęci do promowania programowych, a nie tylko partyjnych, alternatyw? Ulubionym zajęciem partii jest manipulacja systemem wyborczym i tworzenie wspólnych bloków wyborczych. Pierwsze to specjalność tych, którzy są przy władzy, bo opozycja nie ma większości, by zmienić prawo. Opozycja może się jednak zjednoczyć, by wykopać z siodła obecny rząd, a potem jakoś to będzie... Oczywiście trudno wrzucać do jednego worka wszystkie partie, lecz logika przedstawionych strategii nieuchronnie prowadzi do społecznej frustracji i narastania problemów gospodarczych, ekologicznych czy zdrowotnych. Obecna demokracja nie może istnieć bez partii, więc może trzeba zmienić sposób działania demokracji. Na lepsze partie nie ma już chyba co liczyć.