Gdy wyszła za mąż i zdecydowała się na dziecko, została natychmiast wyrzucona na bruk przez swoje amerykańskie przełożone. Dwie wyzwolone harpie wyjaśniły mojej znajomej, że rodząc dziecko, wyrządziła sobie – jako kobiecie – krzywdę i dlatego straciły zaufanie do jej kompetencji. Nie ma bowiem większego nieszczęścia dla kobiety, niż założyć rodzinę i mieć dziecko.

Osobliwa jest definicja kobiecości wśród liberalnej lewicy. Nie może zatem dziwić krzyk, jaki został podniesiony przez nadwiślańskich imitatorów poprawności politycznej, którzy biadolą, że uruchomiony program 500+ służy pognębieniu kobiet.

Kobiety były wielokrotnie w przeszłości wyzwalane od rodziny i dzieci. Tak było w bolszewickiej Rosji i w Kambodży podczas terroru Pol Pota. A dziś – jeśli wierzyć uciekinierom z komunistycznego raju – dzieci odbiera się rodzicom w Korei Północnej. Wszystko po to oczywiście, aby kobiety nie czuły się zdegradowane podcieraniem pup wrzeszczącym bachorom.

Stosunek liberalnej lewicy do kobiety i macierzyństwa nie różni się niemal niczym od tego, co wyczynia komunistyczny reżim w Korei Północnej. Kobieta – rzekomo w obronie jej godności – sprowadzana jest do roli woła roboczego usługującego państwu lub wielkim korporacjom. A macierzyństwo ma służyć jedynie reprodukcji kolejnych niewolników i niewolnic. To nic innego jak powrót do barbarzyństwa w czystej postaci.

Osobiście jednak nie mam nic przeciwko temu, aby postępowcy działali według własnych teorii. Dzięki temu najdalej za sto lat znikną z powierzchni ziemi jako ci, którzy wskutek swojej ideologii doprowadzili się do biologicznej samozagłady.