Jednomandatowe okręgi wyborcze - Warzecha

Dziś przed każdymi wyborami jesteśmy świadkami rozkosznego żonglowania miejscami na listach przez przywódców wszystkich partii. Jednomandatowe okręgi wyborcze położyłyby temu kres – uważa publicysta

Publikacja: 19.08.2011 01:47

Łukasz Warzecha

Łukasz Warzecha

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie kodeksu wyborczego w sieci pojawiło się wiele komentarzy. Najciekawszy ich wątek dotyczył jednomandatowych okręgów wyborczych oraz głosowania przez pełnomocnika. W tych dwóch sprawach zwolennicy PiS byli zdecydowanie krytyczni.

Dyskusja o okręgach jednomandatowych nie dotyczyła jedynie Senatu, ale w ogóle samej idei JOW. Zwolennicy PiS powtarzali na ogół argumenty doskonale znane z wypowiedzi prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Po pierwsze, że to otwarcie drogi do parlamentu dla lokalnych kacyków. Po drugie, że wskutek takiego systemu wyborczego mielibyśmy znowu rozdrobniony Sejm. Po trzecie, że łatwo można manipulować granicami okręgów wyborczych. W kwestii głosowania przez pełnomocnika naczelnym argumentem przeciw było to, że pełnomocnik może zagłosować inaczej, niż życzy sobie jego mocodawca. Wiele razy była też mowa o możliwości fałszowania wyborów.

W każdym z tych argumentów jest oczywiście sens, jednak w sumie ujawniają one dość niebezpieczny sposób myślenia o procesie demokratycznym. Upraszczając, można opisać go w ten sposób: skoro Polacy wybierają władze, jakie nam się nie podobają, skoro media nie są rzetelne i sprzyjają jednej stronie, dlatego nie możemy zaakceptować rozwiązań, które dają ludziom większą swobodę i składają na nich większą odpowiedzialność za własne decyzje.

Jest w argumentacji zwolenników PiS jakaś tęsknota za ściślejszą regulacją; przekonanie, że obywatelowi nie można dać całkowitej swobody, bo jest zbyt głupi i może z niej źle skorzystać. I ten sposób myślenia ma pewne faktyczne podstawy. Najpierw jednak warto zastanowić się nad zaletami obu wspomnianych rozwiązań, które TK uznał za zgodne z konstytucją.

Kariera bardziej niezależna

Jednomandatowe okręgi wyborcze nie są oczywiście lekiem na całe zło polskiego systemu politycznego i nikt przy zdrowych zmysłach tak nie twierdzi. Są jednak pozbawione wielu wad obecnego systemu proporcjonalnego z okręgami wielomandatowymi. Ten system jest mechanizmem nie tyle partyjnym ile partyjniackim. Daje liderom ugrupowań niemal nieograniczoną władzę nad członkami partii, bo pozwala konstruować listy wedle własnego uznania. Ludzie i tak nie głosują na osobę, ale w przeważającej części na partię.

Można zatem na liście umieścić polityków, którzy w wyborach jednomandatowych nie mieliby szans. W dodatku lokomotywa listy często sprawia, że za nią wchodzą do Sejmu kandydaci ze śmieszną, żenująco niską liczbą głosów. Jakby tego było mało, najpoważniejszym rywalem nie jest przeciwnik z innej partii, ale kolega z tej samej listy, bo to głównie z nim konkuruje się o wejście do Sejmu.

Jednomandatowe okręgi zbliżyłyby posłów do obywateli oraz nałożyły na nich większą odpowiedzialność. Dałyby zarazem możliwość budowania niezależnych politycznych karier w oparciu o szacunek własnych wyborców. Im dłużej dany polityk budowałby zaufanie do siebie w swoim okręgu, tym trudniej partyjnemu liderowi byłoby go potem usunąć. Dziś żadnych problemów z tym nie ma, a przed każdymi wyborami jesteśmy świadkami rozkosznego żonglowania miejscami na listach przez przywódców każdej partii.

Stu Stokłosów

Stosunek do JOW pokazuje zatem również stosunek do dzisiejszej polskiej polityki. Osoby, które tę ideę krytykują, muszą przecież rozumieć, że jednym ze skutków wprowadzenia jej w życie byłoby powolne, ale jednak zakończenie patologicznej sytuacji, w której polską politykę realizują właściwie dwie osoby: Donald Tusk i Jarosław Kaczyński.

Oczywiście, jeśli wierzy się w geniusz tego czy innego lidera, nie zaś w politykę instytucjonalną, gdzie depozytariuszem poglądów jest ugrupowanie, a nie tylko jego przywódca, ma się powody, aby JOW nie lubić. Wiara w geniusz Jarosława Kaczyńskiego jest zaś wśród jego zagorzałych zwolenników raczej powszechna.

W sprawie JOW pojawia się także sztampowy argument, że gdyby wprowadzić je także w wyborach do izby niższej, mielibyśmy do czynienia ze skrajnym rozdrobnieniem w Sejmie, a znaczną część posłów stanowiłyby postaci podobne do Henryka Stokłosy. Odpowiedź jest dość prosta: gdyby tak miało być, już od dawna w Senacie mielibyśmy nie jednego, ale 100 Stokłosów. Wciąż jednak dominują tam kandydaci wystawiani przez partie.

Tak samo byłoby przy wyborach jednomandatowych do Sejmu: wciąż partie grałyby w nich główną rolę, tyle że – jak to już zostało powiedziane – rola liderów byłaby znacznie ograniczona.

Wyborca zmanipulowany

Jest jeszcze kwestia wyznaczania granic okręgów wyborczych. Gerrymandering to manipulacja doskonale znana w innych systemach z JOW. Granice okręgów kształtuje się tak, aby określona partia miała w nich większość ze względu na profil preferencji wyborców, co pozwala jej zdobywać mandaty bez trudu. Można jednak założyć, że przejście do systemu jednomandatowych okręgów musiałoby także oznaczać stworzenie takiego sposobu wyznaczania granic okręgów, aby nie budził on niczyich wątpliwości. To da się oczywiście zrobić.

Wydaje się jednak, że przeciwnicy JOW nie kierują się głównie merytorycznymi argumentami. Ich sprzeciw ma raczej inne źródło. Po pierwsze – ponieważ wierzą w mądrość lidera bardziej niż w system, uznają, że każda zasada, która ogranicza przywódcę, jest zła. Po drugie – ważniejsze – zaczynają wątpić w mądrość wyborców, ponieważ uznają ich za zmanipulowanych, a zatem niezdolnych do podejmowania racjonalnych decyzji. I tu leżą największa wątpliwość i niebezpieczeństwo zarazem.

Trudno zwolennikom takiego poglądu nie przyznać choć częściowo racji. Faktycznie – dzisiejszy system medialny nie dostarcza rzetelnej i obiektywnej informacji o stanie państwa. Czy jednak z tego powodu mamy uznać, że wyborcy nie są już w stanie podejmować racjonalnych decyzji? I cóż jest decyzją racjonalną?

Co z tym zaufaniem

Mitem jest przecież przekonanie, że w demokracji każdy głosujący podejmuje przemyślaną i dobrze umotywowaną decyzję. Przeciwnie – większość decyduje pod wpływem impulsu albo zgodnie z prymitywnymi wręcz schematami myślowymi. Tyle że demokracja nie zna na to lekarstwa. Taka po prostu jest i taką trzeba ją brać. Każda próba zmuszenia wyborców do racjonalności będzie niedopuszczalnym sterowaniem. Swoistą społeczną inżynierią.

Owszem, istnieje pokusa – zwłaszcza w warunkach ostrego konfliktu politycznego – aby stwierdzić, że racjonalny wybór to tylko taki, jakiego sami dokonujemy. Wyborca PiS może uznać, że wszyscy wyborcy PO są zmanipulowani i niemądrzy. Wyborca PO z kolei to samo może powiedzieć o wyborcach PiS. I można odnieść wrażenie, że taki właśnie osąd pojawia się coraz częściej. W ten sposób całkowicie zatraca się dość oczywista prawda, że czyjś wybór może być inny niż nasz nie z powodu zmanipulowania czy głupoty, ale po prostu z powodu innych potrzeb czy poglądów. Lub też z powodu czysto chwilowego widzimisię.

Stajemy przed bardzo poważnym problemem: jeżeli uznajemy – jak wielu wyborców PiS – że istniejący ład nie jest uczciwy i nie zapewnia dobrego przepływu informacji, to co powstrzyma nas przed pokusą sterowania tymże ładem, jeśli tylko dostaniemy do ręki taką możliwość? Ale – można by spytać – kto dał komukolwiek prawo oceniania, kiedy stopień zmanipulowania jest wystarczająco duży, aby ulec pokusie regulowania woli wyborców? Na takie pytanie bardzo trudno znaleźć odpowiedź.

Niepokój przed oddaniem spraw ludziom w ich własne ręce widać jeszcze wyraźniej w kwestii głosowania przez pełnomocnika. Mamy tu do czynienia z jasnym układem: osoba, która chciałaby z tej możliwości skorzystać, ma znaleźć kogoś, do kogo będzie mieć zaufanie na tyle duże, żeby wierzyć, że pełnomocnik zagłosuje zgodnie z wolą mocodawcy. Jest to układ wyłącznie między tymi dwiema osobami, oparty na dobrowolności i wzajemnym zaufaniu.

Przeciwnicy tego rozwiązania – znów rekrutujący się, nieprzypadkowo, głównie spośród zwolenników PiS – przekonują, że mocodawca nie ma przecież żadnej gwarancji, iż pełnomocnik zagłosuje zgodnie z jego zaleceniem. Jasne – takiej gwarancji nie ma. Ale też nikomu nic do tego. Nikt nikogo nie zmusza ani do wyboru takiego sposobu głosowania, ani do wyboru konkretnej osoby jako pełnomocnika.

Znów jednak mamy do czynienia z pokusą wtrącenia się w sprawy, w które nikt wtrącać się nie ma prawa – bo przecież mogłoby się zdarzyć, że pełnomocnik zagłosuje na Platformę, choć mocodawca chciał głosować na PiS. Fakt, że może też być odwrotnie, przeciwnikom głosowania przez pełnomocnika, rekrutującym się z szeregów partii Jarosława Kaczyńskiego, jakoś umyka.

Ryzykowne pokusy

Nie chcę jednak sprowadzać dylematów, jakie pojawiają się przy okazji dyskusji o obu tych rozwiązaniach, do absurdu. Warto jedynie zrozumieć, jakie sposoby myślenia o wolnej woli i mądrości demokratycznego wyboru leżą u ich podstaw. Zwolennicy opozycji, dziś spychani na margines i mający słuszne poczucie dyskryminacji w życiu publicznym, uznają, że demokratyczny, wolny wybór nie jest w takich warunkach możliwy. Dlatego, z powodu bieżącej sytuacji, przeciwstawiają się rozwiązaniom, które mają znaczenie systemowe i wykraczają daleko poza horyzont najbliższych wyborów, a które w swojej istocie są dobre, bo dają większą swobodę wyboru za cenę większej za niego odpowiedzialności.

Tymczasem pokusa dopasowania trwałych mechanizmów demokracji do własnych poglądów i bieżących potrzeb to niebezpieczna droga. Przywodzi na myśl okoliczności, kiedy świat potrafił zakwestionować demokratyczny wybór dlatego, że nie spełniał określonych oczekiwań – jak było choćby z Austrią za czasów Jörga Haidera. Tu oczekiwania są oczywiście inne, ale sposób myślenia – podobny. Zwolennikom takich rozwiązań można jedynie przypomnieć, że równie dobrze mogą zostać zastosowane przeciwko nim.

Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie kodeksu wyborczego w sieci pojawiło się wiele komentarzy. Najciekawszy ich wątek dotyczył jednomandatowych okręgów wyborczych oraz głosowania przez pełnomocnika. W tych dwóch sprawach zwolennicy PiS byli zdecydowanie krytyczni.

Dyskusja o okręgach jednomandatowych nie dotyczyła jedynie Senatu, ale w ogóle samej idei JOW. Zwolennicy PiS powtarzali na ogół argumenty doskonale znane z wypowiedzi prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Po pierwsze, że to otwarcie drogi do parlamentu dla lokalnych kacyków. Po drugie, że wskutek takiego systemu wyborczego mielibyśmy znowu rozdrobniony Sejm. Po trzecie, że łatwo można manipulować granicami okręgów wyborczych. W kwestii głosowania przez pełnomocnika naczelnym argumentem przeciw było to, że pełnomocnik może zagłosować inaczej, niż życzy sobie jego mocodawca. Wiele razy była też mowa o możliwości fałszowania wyborów.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Agnieszka Markiewicz: Niebezpieczna wiara w dobrą wolę Iranu
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Zetki nie wierzą we współpracę Nawrockiego i rządu Tuska
Opinie polityczno - społeczne
Prof. Stanisław Jędrzejewski: Algorytmy, autentyczność, emocje. Jak social media zmieniają logikę polityki
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Niekonstruktywne wotum zaufania
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Kubin: Czy Izrael mógł zaatakować Iran?