Z punktu widzenia gospodarki tegoroczna kampania wyborcza nie jest na razie specjalnie destrukcyjna. Pojawiły się już wprawdzie pojedyncze szkodliwe pomysły, ale zwykle najgorszy będzie wyścig na obietnice, na które nie ma pieniędzy. Wiele z tych deklaracji i tak nie zostanie potem zrealizowanych, ale na pewno rozbudzą apetyty społeczne.
Generalnie rzecz ujmując, stosunek głównych partii (parlamentarnych) do gospodarki jest dość lekceważący. Na półtora miesiąca przed wyborami swój program ekonomiczny oficjalnie przedstawiły PSL, SLD i nieliczący się w rankingach PJN. Pytani o tę kwestię specjaliści Platformy i PiS mówią zazwyczaj enigmatycznie o dawno przygotowanych programach, które w obecnych, trudnych warunkach rynkowych nie mają szans na szybką realizację.
Jeśli jednak nie zna się wypowiedzi ekspertów, to można odnieść wrażenie, że poglądy gospodarcze niektórych partii są skrajne i niechybnie prowadzą do krachu. To zresztą zrozumiałe, bo politycy, mówiąc o programach, wybijają jego najbardziej wyraziste elementy. W efekcie gdyby próbować wyobrazić sobie program PiS tylko na podstawie ostatnich wystąpień prezesa Jarosława Kaczyńskiego, to mogłoby się wydawać, że jego clou jest obrona polskiej gospodarki przed zdominowaniem jej przez obcy kapitał.
Podobnie PSL. W jego programie o gospodarce zapisane są niemal wyłącznie hasła typu: więcej, lepiej i bezpieczniej (plus głęboka nieufność wobec obecnego systemu emerytalnego). O tym, że partia ma konkretne propozycje, można się dowiedzieć dopiero po rozmowie z ekspertem.
Tylko dla rolników
Tymczasem pocieszające jest to, że im wyższe notowania partii, tym jej program gospodarczy jest bardziej zrównoważony.