Na kanwie polemik związanych z najnowszym filmem Joanny Lichockiej Łukasz Warzecha, polemizując z frazeologią "obozu smoleńskiego", porównał ów spór do sporu białych z czerwonymi przed powstaniem styczniowym. Dostał za swoje.
Druga strona częściowo tę metaforę ze wzgardą odrzuciła, uznając ją za uzurpację (bo gdzież smoleńskim zdrajcom do białych, którym przecież też o niepodległość chodziło...), a częściowo – ucieszyła się nią. Bo nic tak nie cieszy "wolnego Polaka", jak możliwość przebrania się w historyczny kostium, nałożenia konfederatki, rozłożenia się obozem w najbliższym borze i zaintonowania "O, Panie, skrusz ten miecz co siecze kraj"...
Mechanizmy dyscyplinujące
Poszło jeszcze ostrzej. Warzecha został przez poetę Wojciecha Wencla porównany do opisanego przez Stefana Żeromskiego chłopa, który rabuje poległego powstańca, a Piotr Lisiewicz, publicysta "Gazety Polskiej", użył wobec Łukasza wdzięcznej metafory zawierającej słowo "folksdojcz". Wencel z Lisiewiczem napisali w ten sposób o dziennikarzu, który jako pierwszy spoza środowiska "Gazety Polskiej" po 10 kwietnia publicznie formułował przypuszczenia o zamachu (których, dodajmy, ja nie podzielam, ale Wencel z Lisiewiczem – i owszem). O dziennikarzu, który w ciągu ostatnich lat niejednokrotnie wykazał się niepokornością wobec obecnej władzy i, eufemistycznie rzecz ujmując, nie jest przez nią lubiany, choć zarazem nie utożsamia się też z PiS-owską czy smoleńską opozycją.
I to jest klucz do nieprzyjemnej przygody publicysty. Szybko na własnej skórze doświadczył prawdziwości tego, co sam napisał kilka tygodni temu w "Rzeczpospolitej": "Osoby, które należą do elit obu obozów, a jednocześnie nie chcą się w nich zamykać... ryzykują wiele. Jeśli pochodzą z obozu "wolnych Polaków", bardzo łatwo mogą zasłużyć na miano zdrajców. Jeśli z obozu lemingów – rychło mogą otrzymać łatkę pisowców, a może nawet faszystów. Odrzucani przez jednych, przyjmowani podejrzliwie przez drugich, mogą się znaleźć na ziemi niczyjej, ostrzeliwani z obu stron. Dlatego bezpieczniej jest siedzieć za taborami swojego obozu i nawet nie próbować wychylać stamtąd nosa".
Prawdziwości tezy Warzechy dowodzą też przygody różnych postaci z przeciwnego (tj. bliższego rządowi) obozu, które w pewnym momencie próbowały publicznie dać wyraz tezie, że fakt, iż "czyha PiS", nie jest wystarczającym powodem, by twierdzić, że Donald Tusk jest najlepszym premierem pod słońcem, a może wręcz że to czyhanie nie jest aż tak strasznym zagrożeniem. Z reguły po paru dniach postaci takie rejterowały i wykonywały gesty mające przekonać establishment, że wcale się nie zmieniły i dalej podzielają sympatie i antypatie obowiązujące w świecie celebrytów. I wyraźnie było widać, że mechanizm dyscyplinujący działa po tamtej stronie bardzo, bardzo sprawnie.