Po roku 1989 Kościół katolicki w Polsce traktowany był przez państwo w kategoriach klienta lub zakładnika. Być może właśnie stoi przed szansą, aby stał się dla państwa partnerem.
Czy faktycznie w Polsce na linii państwo-Kościół właśnie wybuchła wojna i pora bić w tarabany, ogłaszać mobilizację, zwierać szeregi i umacniać fortyfikacje? A może to przedwczesny alarm i – jak sugerują niektórzy publicyści – wszystko rozejdzie się po kościach?
Wojna nie wojna
Moim zdaniem mówienie o wojnie nie jest adekwatne do sytuacji. A już na pewno twierdzenie, że w obecnej ekipie rządowej dopiero teraz nastąpiła zmiana stosunku do Kościoła. Pierwszy sygnał, jakie będzie podejście do tematu, według mnie, miał miejsce ponad cztery lata temu. Mało kto zauważył, że jeszcze przed utworzeniem gabinetu w listopadzie 2007 roku kandydatka, która miała objąć resort zdrowia, sięgnęła po kwestię in vitro, od razu w sposób konfrontacyjny wobec stanowiska Kościoła. Mówiła też o promocji antykoncepcji, twierdząc, że jej stanowisko w obydwu sprawach, to „postawa chrześcijańskiej miłości bliźniego". Trzy miesiące później dofinansowywanie sztucznego zapłodnienia było już przedmiotem oficjalnych wypowiedzi premiera.
W mojej ocenie relacje państwo-Kościół w Polsce po roku 1989 nie były idyllą i sielanką, a ich względna stabilność wynikała w dużej mierze z faktu, że Kościół w nowych warunkach z jednej strony nie zrezygnował całkowicie z realizowania pewnej misji zastępczej, którą pełnił w czasach PRL-u, z drugiej nie podjął próby zdecydowanej zmiany mechanizmów funkcjonujących na linii państwo-Kościół. Symptomatyczne jest ciągłe istnienie Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, która stanowi w znaczącym stopniu kontynuację zainicjowanej w roku 1949 Komisji Mieszanej. Podobnie można odbierać funkcjonowanie przez dwie dekady Komisji Majątkowej, wymyślonej w PRL-owskich gabinetach w ramach gry z Kościołem. Co zastanawiające, także podpisanie Konkordatu nie zaowocowało radykalnie nowym ukształtowaniem relacji Kościoła i władz państwowych w naszym kraju.
Kij i marchewka
Myślę, że taka sytuacja, choć pozornie wygodna dla obydwu stron, w rzeczywistości więcej korzyści przysparzała kolejnym ekipom rządowym. Jej istotą jest bowiem założona z góry nierówność stron i brak partnerstwa we wzajemnych kontaktach. Kościół systematycznie ustawiany był na pozycji petenta, a czasami także zakładnika poszczególnych rządów. Przede wszystkim traktowany był instrumentalnie, jako narzędzie w politycznych rozgrywkach oraz jako swoisty zawór bezpieczeństwa lub siła nacisku mająca ułatwić przeprowadzanie wobec społeczeństwa zamysłów aktualnej władzy. W zamian otrzymywał pozorne przywileje, które szybko okazywały się pułapką, bo łatwo je jest wykorzystać przeciwko Kościołowi.
Dotychczas tę specyficznie rozumianą metodę kija i marchewki najsprawniej stosowali sprawujący władzę o korzeniach sięgających przed 1989 rok (przykładem jest ratyfikacja Konkordatu, a także kwestia wejścia Polski do Unii Europejskiej). Robili to tak sprytnie, że w umysłach wielu reprezentantów Kościoła do dziś zakodowane jest przekonanie, iż właśnie z nimi najszybciej i najłatwiej można było coś korzystnego dla niego uzyskać.
Rządowi chodzi o doprowadzenie do tego, aby to ksiądz klęczał przed przedstawicielem władzy, oczekując na jego łaskawość i przychylność
Innym grupom rządzącym przez ostatnie ponad dwie dekady Polską, w tym również obecnej, zabrakło tej specyficznej „finezji". Swoje relacje z Kościołem budowały raczej topornie, z jednej strony usiłując „wyhandlować" przede wszystkim wsparcie w konkretnych sprawach lub milczenie w innych, z drugiej bez pardonu dążąc do podporządkowania go swoim wizjom i zapędom. W swych manipulacjach odwoływały się zarówno do klerykalizmu, jak i do antyklerykalizmu.