Mniejsze, niż dotąd sądzono, zasoby gazu łupkowego mogą być dla Polski błogosławieństwem. Brzmi absurdalnie? Być może. Jednak coś, co martwi polityków, gazowników czy dziennikarzy, niekoniecznie smuci ekonomistów. Lepiej mieć bowiem mniej gazu niż nabawić się niezwykle zjadliwej, tzw. holenderskiej choroby.
Wizja drugiego Kuwejtu
Niewyraźne miny muszą mieć teraz politycy, którzy jeszcze niedawno podgrzewali atmosferę. To historyczna chwila dla Polski - mówił o pierwszym odwiercie PGNiG w Markowoli na Lubelszczyźnie wiceminister skarbu Mikołaj Budzanowski.
"Jest szansa na to, aby Polska stała się - nie chcę przesadzać - za 10 - 15 lat drugą Norwegią" - to z kolei słowa ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, który nazywał szybki rozwój wydobycia gazu łupkowego "gorączką złota XXI wieku".
Trudno się dziwić takim opiniom, skoro prognozy kolejnych firm doradczych systematycznie podbijały szacunki wielkości złóż tego surowca, czego apogeum była przed dwoma laty opiewająca na 5,3 bln m sześc. ocena firmy Advanced Resources. Towarzyszyły jej hurraoptymistyczne tytuły w prasie: "Pomorze jak Katar. Ruszają odwierty gazu łupkowego", "Polska gazowym eldorado" czy "Polskie sny o szejkanacie".
Po niedawnym obniżeniu przez Państwowy Instytut Geologiczny szacunków wielkości złóż do 346 mld m sześc. z 768 mld przez media przepłynęła fala rozpaczy: "Mamy problem. Gaz łupkowy się ulotnił, koncerny mogą uciekać z Polski", "Koniec marzeń o gazowym eldorado", "Gazowej manny nie będzie" czy "Gaz uciekł".