Łupków mniej? Nie ma się czym martwić

Spuszczenie powietrza z gazowego balona może Polsce pomóc. Przede wszystkim ograniczy ryzyko wystąpienia holenderskiej choroby - twierdzi publicysta „Rzeczpospolitej"

Publikacja: 28.03.2012 19:36

Paweł Rożyński

Paweł Rożyński

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompała Waldemar Kompała

Mniejsze, niż dotąd sądzono, zasoby gazu łupkowego mogą być dla Polski błogosławieństwem. Brzmi absurdalnie? Być może. Jednak coś, co martwi polityków, gazowników czy dziennikarzy, niekoniecznie smuci ekonomistów. Lepiej mieć bowiem mniej gazu niż nabawić się niezwykle zjadliwej, tzw. holenderskiej choroby.

Wizja drugiego Kuwejtu

Niewyraźne miny muszą mieć teraz politycy, którzy jeszcze niedawno podgrzewali atmosferę. To historyczna chwila dla Polski - mówił o pierwszym odwiercie PGNiG w Markowoli na Lubelszczyźnie wiceminister skarbu Mikołaj Budzanowski.

"Jest szansa na to, aby Polska stała się - nie chcę przesadzać - za 10 - 15 lat drugą Norwegią" - to z kolei słowa ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, który nazywał szybki rozwój wydobycia gazu łupkowego "gorączką złota XXI wieku".

Trudno się dziwić takim opiniom, skoro prognozy kolejnych firm doradczych systematycznie podbijały szacunki wielkości złóż tego surowca, czego apogeum była przed dwoma laty opiewająca na 5,3 bln m sześc. ocena firmy Advanced Resources. Towarzyszyły jej hurraoptymistyczne tytuły w prasie: "Pomorze jak Katar. Ruszają odwierty gazu łupkowego", "Polska gazowym eldorado" czy "Polskie sny o szejkanacie".

Po niedawnym obniżeniu przez Państwowy Instytut Geologiczny szacunków wielkości złóż do 346 mld m sześc. z 768 mld przez media przepłynęła fala rozpaczy: "Mamy problem. Gaz łupkowy się ulotnił, koncerny mogą uciekać z Polski", "Koniec marzeń o gazowym eldorado", "Gazowej manny nie będzie" czy "Gaz uciekł".

Podobnie było z Karlinem w 1980 roku, kiedy entuzjazmu starczyło na jeszcze krócej - dwa, trzy miesiące. Wtedy szybko przekonaliśmy się, że wielkiej ropy nie ma. Przestała po prostu wypływać na powierzchnię.

Nie tylko my ulegamy surowcowej euforii i wizji drugiego Kuwejtu. Gdy Brazylia odkryła przed dwoma laty wielkie złoża ropy, prezydent Inacio Lula da Silva mówił w uniesieniu: To dar od Boga, nasz paszport do przyszłości.

Nie przeszkadzało mu nawet to, że czarne złoto znajduje się aż 7 km pod dnem oceanu.

Teraz olbrzymie nadzieje na nowe otwarcie mają borykające się z trudnościami ekonomicznymi Irlandia, Kuba czy Kenia, gdzie odkryto właśnie duże złoża surowców.

Dla Polski wielkie złoża gazu łupkowego to nadzieja na uniezależnienie się od Gazpromu, który oferuje swój produkt po bardzo wysokich cenach, podczas gdy lokalne złoża gazu konwencjonalnego pokrywają ledwie 30 proc. zapotrzebowania. Gaz łupkowy, co zresztą mocno niepokoi rosyjskiego giganta, mógłby stać się naszym eksportowym hitem, m.in. do Niemiec, zamieniając gazociąg północny w zapomnianą acz kosztowną fanaberię.

Zbyt łatwe pieniądze

Jeśli potwierdzą się ostrożniejsze szacunki (a tak się stać nie musi, bo próbne odwierty dopiero się zaczynają), tak się z pewnością nie stanie i nasze marzenia się rozwieją. Ale spokojnie. Podawane obecnie ilości gazu dalej mogą zapewnić nam samowystarczalność. Według prognoz PIG surowca starczyłoby nam na jakieś 65 lat.

Nie ma więc co rozpaczać. Tym bardziej że ograniczymy ryzyko wystąpienia w Polsce holenderskiej choroby. Ulega jej większość krajów, które odkryją wielkie złoża surowców, daleko wykraczające poza lokalne potrzeby. Brzmi to jak pocieszanie się po nieszczęściu, ale coś w tym jest.

W latach 60. Holandia rozpoczęła eksploatację ogromnych złóż gazu ziemnego na Morzu Północnym i koło Groeningen. W kraju zapanowała euforia. Napływ kapitału z tytułu eksportu gazu prowadził do wzrostu wartości lokalnej waluty - guldena.

Holendrów stać było na zakup większej liczby zagranicznych towarów czy ekskluzywne wakacje, jak dziś cieszących się z mocnego franka Szwajcarów. Piękny sen nie trwał zbyt długo. Drogi gulden spowodował bowiem, że import stał się tańszy, a eksport droższy. Zalew towarów z zagranicy uderzył z ogromną siłą w lokalny przemysł, gospodarka uległa destabilizacji, tracąc konkurencyjność i coraz bardziej uzależniając się od branży wydobywczej. Wzrost gospodarczy zwolnił z 6 - 7 proc. rocznie w latach 60. do średnio 1 proc. w latach 70., aż pod koniec dekady kraj wszedł w recesję, a bezrobocie zbliżyło się do 20 proc. W tym czasie państwo hojnie podnosiło świadczenia socjalne, pogłębiając zapaść na rynku pracy, bo pracownicy np. masowo szli na renty. Wtedy to tygodnik The Economist ukuł określenie "holenderska choroba".

Gdyby sięgnąć jeszcze bardziej wstecz, można by stosować określenie "hiszpańska choroba". Od XVI wieku, kiedy napływ złota i srebra z koloni zdemoralizował Hiszpanię, kraj ten powoli chylił się ku upadkowi, podobnie zresztą jak Rzeczpospolita, uzależniona od eksportu zboża. Inne działy gospodarki nie rozwijały się, bo nie było to potrzebne. Trzeba było, to kupowano towary z importu. To były łatwe pieniądze. Do czasu.

Bogactwo demoralizuje

O ile Holendrom udało się ograniczyć zależność od eksportu gazu, o tyle nie można tego powiedzieć o Rosji. Niedawno prezydent Dmitrij Miedwiediew zapowiedział, "że gospodarka musi skończyć z fatalnym uzależnieniem od eksportu ropy i innych surowców naturalnych". Krajowy budżet opiera się na nich aż w 60 proc. Stały dopływ gotówki powoduje, że nie trzeba się starać i reformować gospodarki, a niemal wszystkie inwestycje skupiają się na kompleksie surowcowym.

Tak wielkie dochody demoralizują też polityków. Władimir Putin mógł naobiecywać przed wyborami, co tylko chciał. Zamroził wzrost cen paliw i opłat komunalnych, obiecał podwojenie pensji w budżetówce (podliczono te obietnice na 50 mld dol.) i organizuje kolejne ambitne projekty, choćby igrzyska olimpijskie w Soczi w 2014 roku. Kraj jedzie na deficycie, mimo bardzo wysokich cen ropy. A co będzie, jeśli spadną one np. do jednej czwartej obecnych, jak to miało miejsce w 2008 roku?

Rosję czeka wtedy ostra gorączka holenderskiej choroby. Podobnie zresztą wiele innych krajów, jak np. Meksyk, którego przychody z ropy co roku stanowią ok. 35 proc. wpływów budżetowych. Przez ostatnie dziesięć lat wzrost gospodarczy był średnio niewiele większy od 1 proc. rocznie. Ostatnio na dobrej drodze do zarażenia się jest tak hołubiona teraz przez inwestorów Brazylia. Mało kto pewnie pamięta, jak kilka lat temu na granicy bankructwa stanęła... Arabia Saudyjska, przygnieciona olbrzymim zadłużeniem.

My też cierpieliśmy na objawy holenderskiej choroby. Było to w latach 70. w trakcie dekady Gierka. Zamiast gazu czy ropy eksportowaliśmy węgiel, dewizy płynęły, można było budować największe huty i fabryki. Nikt nie zawracał sobie głowy rachunkiem ekonomicznym i działalnością eksportową. Komunistyczna gospodarka była kompletnie nieefektywna, więc w przeciwieństwie do Holandii nie mogła się w żaden sposób uratować. Nawet inny obrót sprawy w Karlinie dałby ulgę tylko na jakiś czas.

Aby chronić się przed holenderską chorobą niektóre kraje, np. Norwegia, stosują szczepionki w postaci funduszy inwestujących za granicą i tworzących wartość dla przyszłych pokoleń. U nas niczego takiego na razie nie stworzono. Otwarte pozostaje pytanie, czy coś takiego mogłoby w ogóle powstać w Polsce przy jej słabej i populistycznej klasie politycznej. A nawet jeśli tak, czy nie byłoby wykorzystywane dla doraźnych potrzeb. Rząd skorzystał już przecież bez skrępowania z Funduszu Rezerwy Demograficznej.

W Rosji stworzono fundusze mające zapobiegać przejadaniu bogactw naturalnych i niewiele z tego wynika.

Spuszczenie powietrza z gazowego balona ma też wiele innych plusów. Kiedy euforia przygaśnie i presja polityków zelżeje, weźmy się spokojnie za porządki i stwórzmy wreszcie sensowną politykę względem surowców w Polsce. Obecnie kraj ma z nich niewiele, a głównie korzystają z nich lokalne samorządy, na których terenie znajdują się złoża, np. miedzi czy węgla. Fundują mieszkańcom aquaparki, opiekę medyczną na najwyższym poziomie, a nawet dopłaty do wycieczek zagranicznych. Tymczasem jedziesz kilka kilometrów dalej i bieda aż piszczy.

Niestety, rząd reaguje tylko na bieżące potrzeby finansowe. Stąd długo nie pobierał podatków od miedzi, by nagle obłożyć ją horrendalnie wysokim podatkiem. Teraz pracuje nad obciążeniem gazu z łupków. Ponieważ presja osłabła, może stworzy coś sensownego zamiast wypłoszyć przerażonych inwestorów.

Emerytury kontra gaz

Może też Skarb Państwa nie będzie aż tak poganiał firm ze swojej stajni do poszukiwań gazu łupkowego. Takie pospolite ruszenie z elektrowniami, które nie mają zbyt dużego na tym polu doświadczenia, mogłoby się skończyć utopieniem wielkich pieniędzy i drogim prądem.

Paradoksalnie, całe to "nieszczęście" z niższymi szacunkami złóż gazu może pomóc Donaldowi Tuskowi przy forsowaniu wydłużenia wieku emerytalnego. Argument w rodzaju, "po co się spinać i wymuszać na społeczeństwie niepopularne zmiany, skoro mamy takie bogactwa", traci właśnie moc.

Mniejsze, niż dotąd sądzono, zasoby gazu łupkowego mogą być dla Polski błogosławieństwem. Brzmi absurdalnie? Być może. Jednak coś, co martwi polityków, gazowników czy dziennikarzy, niekoniecznie smuci ekonomistów. Lepiej mieć bowiem mniej gazu niż nabawić się niezwykle zjadliwej, tzw. holenderskiej choroby.

Wizja drugiego Kuwejtu

Pozostało 97% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?