Propozycja zmiany finansowania Kościoła pojawiła się nagle – bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi. Odkąd rząd ją przedstawił, zdążyła zmienić swój kształt – o tej ewolucji, w sumie w pozytywnym kierunku, pisał niedawno Piotr Semka. Warto jednak moim zdaniem cofnąć się niejako o krok i zadać bardziej fundamentalne pytanie: po co w ogóle wprowadzać nowy system finansowania Kościoła i jakie mogą być konsekwencje propozycji, nad którymi debatują przedstawiciele rządu i Kościoła.
Uzasadnienia proponowanych zmian, jakie przedstawiają przedstawiciele rządu, są nieprzekonujące, a niektóre wręcz kuriozalne. Za takie można uznać stwierdzenie, że nowy system uporządkuje finansowanie Kościoła. Szczególny to rodzaj porządku: system z pewnością niedoskonały, ale działający, niestanowiący szczególnego obciążenia dla państwa i zapewniający stabilną sytuację materialną Kościoła, ma zostać zastąpiony przez coś, czego kształtu ani skutków nie znamy.
Wyliczenia, jakie przedstawił rząd na początku, wydają się wzięte z sufitu. Skomplikowane i niejasne powiązanie tych sum z procentem osób praktykujących wskazuje, że były to wyliczenia ad hoc i nie poprzedziły ich żadne wiarygodne badania ani szacunki. Zupełnie inna jest sytuacja górala z podtatrzańskiej wsi – na straży wypełniania przez niego obowiązków wobec Kościoła stoi cała tradycyjna społeczna struktura – i warszawskiego „białego kołnierzyka" robiącego karierę w antyklerykalnym otoczeniu, który, owszem, do kościoła na mszę pójdzie, zwłaszcza jak nikt z kolegów go tam nie zobaczy, ale nie będzie chciał, by jego związek z Kościołem znalazł odzwierciedlenie w jakichkolwiek urzędowych dokumentach, które ktoś mógłby przeczytać. I jeden, i drugi praktykuje, ale na pytanie, kto i ile da na Kościół, mogą odpowiedzieć jedynie pogłębione badania, a nie pospieszne szacunki.
Inne uzasadnienie nowych rozwiązań rząd zdezawuował sam. Pierwsze propozycje padały w atmosferze nie tyle nawet stwierdzeń, ile raczej sugestii, że Kościół za dużo od państwa dostaje i trzeba to ukrócić. Później mówiono już, że Kościół na nowych rozwiązaniach nie straci, a więc też i państwo nie zaoszczędzi. To uzasadnienie trudno jest więc także traktować serio.
Właściwie jedyny spośród argumentów na rzecz nowego systemu finansowania Kościołów (bo przecież nie tylko o Kościół katolicki tu chodzi), który zasługuje na poważne potraktowanie, to ten, że dotychczasowy pochodzi z czasów PRL i nie pasuje do nowej, zmienionej niemal we wszystkich aspektach rzeczywistości. To fakt, że obecne rozwiązania funkcjonują siłą rozpędu. Po upadku komunizmu zrealizowano wcześniejsze zapowiedzi i Fundusz Kościelny rzeczywiście służy utrzymywaniu Kościoła, a nie – jak w PRL – walce z nim. Można uznać za słuszny argument, że po ponad dwudziestu latach wolnej, demokratycznej Polski i rynkowej gospodarki należy przymierzyć się do wymyślenia systemu pasującego do nowej rzeczywistości.
Tyle tylko, że ten argument nie powinien skłaniać do pospiesznych, nieprzemyślanych zmian, ale do poważnego namysłu i badań, które mogą się dopiero stać podstawą nowego systemu. O tym, jak powierzchowne jest nastawienie władz, świadczy choćby nagminne mylenie Funduszu Kościelnego, mającego być rekompensatą za majątek odebrany Kościołom według prawa PRL – z działaniem Komisji Majątkowej, która zajmowała się przypadkami zaboru kościelnego mienia wbrew ówczesnemu prawu.
Naprawdę, nie ma się dokąd spieszyć: ani państwo, ani Kościoły nie stoją wobec ryzyka gwałtownego załamania wzajemnych relacji, także finansowych. Nie znaczy to, by nie należało nic nie robić, ale by działać rozsądnie, a przede wszystkim: wielostronnie zbadać sytuację.