Na tej nieruchomości rosły sobie drzewa. Ot, nic wielkiego, drzewa jak drzewa. Pewnego dnia do drzwi zapukali panowie od konserwatora przyrody, którzy oznajmili, że dwa z tych drzew - klon szypułkowy i dąb zwyczajny - to pomniki przyrody, a oni przyszli zamocować stosowne tabliczki.
Właściciel terenu panów wpuścił, może się nawet ucieszył - wszak to miło mieć na swoim terenie pomnik przyrody. Panowie nadmienili jednak, że obowiązek opieki nad pomnikami spoczywa na nim. I nikt mu w tym nie pomoże. Taka jest litera prawa. Drzewa rosły, rosły, aż zachorowały. Właściciel starał się je jakoś leczyć, ale wiadomo - tu nurofen nie pomoże, a wizyta profesjonalnego dendrologa to duże pieniądze. Nie każdego stać. I wtedy ponownie pojawili się panowie od konserwatora przyrody. Pomierzyli pnie, pomierzyli korony, zbadali stan drzewek, spojrzeli w jakieś tajemnicze tabelki i oznajmili: "Niestety, nie zajmował się pan drzewami w sposób należyty. A że są to pomniki przyrody, więc musimy nałożyć na pana grzywnę. Grzywna wynosi jeden milion siedemset tysięcy złotych. Do widzenia panu."
Ostatecznie karę zawieszono na trzy lata, bo może drzewka się wyleczą. To znaczy, że przez trzy lata pan z Białogardu musi żyć ze świadomością, że jego przyszłość jest zależna od tego, co się stanie z dwoma drzewami. Bo nie trzeba dodawać, że nie ma akurat dwóch milionów na zbyciu.
Gdy do sądu idzie ofiara komunistycznych represji, w najlepszym wypadku otrzymuje kilka tysięcy złotych. Gdy pojawia się celebryta, któremu media rzekomo wdepnęły w prywatność, dostaje kilkadziesiąt tysięcy. Odszkodowania za śmierć człowieka - np. w takiej sprawie, jak zastrzelenie studenta w Łodzi podczas juwenaliów przez policję - sięgają 200, może 300 tys. złotych. Kara za niewłaściwą pielęgnację dwóch drzew (bo przecież nawet nie ich ścięcie) - ponad półtora miliona.
Powie ktoś, że to różne sprawy. Tak, różne. Stan drzewa nie ma prawa się równać ze śmiercią człowieka czy zniszczeniem mu życia w komunistycznym więzieniu.