Jak przeczołgać ministra? To bardzo proste. A jak go przeczołgać, żeby czuł się przeczołgany, ale by formalnie spełnić jego prośbę? To już niezła sztuka. Dlatego na tytułowe pytanie kto zyskał, kto stracił w przypadku ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza, bardzo trudno w tym tygodniu odpowiedzieć.
Teoretycznie premier Donald Tusk przyjął jego wniosek i odwołał szefa Narodowego Funduszu Zdrowia Andrzeja Paszkiewicza. Wszystko pięknie, tyle że zrobił to niemal dwa tygodnie po złożeniu formalnego zdrowia przez ministra. Teoretycznie więc Arłukowicz wychodzi z potyczki zwycięsko – postawił wszystko na jedną kartę, czyli postanowił zmienić najważniejszą osobę w polskiej służbie zdrowia.
Był to podwójny test jego siły. Po pierwsze szefa NFZ mianuje premier, a więc choć powołuje się go i odwołuje na wniosek ministra zdrowia, Fundusz nie jest całkowicie zależny od odpowiedzialnego za zdrowie ministra. Jeśli by premier chciał osłabić ministra zdrowia, mógłby jego wniosek odrzucić, bo zła współpraca z funduszem całkowicie wiąże ministerstwu ręce. Po drugie zaś Paszkiewicz powołany był pięć lat temu przez Ewę Kopacz, której znacznie bliżej do ucha Donalda Tuska niż komukolwiek innemu. Próba odwołania człowieka pani Marszałek oznaczała więc wypowiedzenie wojny swej poprzedniczce, czyli walkę o podmiotowość. Wcześniejszy kryzys refundacyjny pokazał, że minister miał w swej pracy związane ręce duchem poprzedniczki unoszącym się wciąż nad polską służbą zdrowia. Arłukowicz teoretycznie więc postawił na swoim. Ale każąc mu czekać dwa tygodnie na decyzję, premier wysłał jasny sygnał – to Twoja ostatnia szansa. Zgadzam się na ten ruch, ale nie myśl, że będę miał dla ciebie wiecznie cierpliwość. Taki sygnał zaś dla ministra to niemal pocałunek śmierci. Bo teraz już nie będzie mógł odpowiedzialnością za sytuację w służbie zdrowia podzielić się zupełnie z nikim.
Co będzie po Euro? Choć dotychczas wszyscy pytali się, jak będzie wyglądała organizacja mistrzostw w Polsce i na Ukrainie, po ich oficjalnym rozpoczęciu coraz bardziej intrygujące wydaje mi się pytanie, co będzie potem.
Przedsmak tego, co może się dziać od lipca mieliśmy już w tym tygodniu w postaci wniosku jednej z największych polskich firm budowlanych o upadłość. Organizacja mistrzostw, która miała się stać szansą na modernizację Polski, zdobyła nowy symbol – firmy upadające na rządowych kontraktach. W latach 90. robienie interesów z państwem było najlepszym źródłem dorabiania się. Dlaczego teraz jest inaczej? Według różnych szacunków od początku roku upadło w Polsce 100 firm budowlanych – zarówno będących głównymi kontrahentami, jak i podwykonawców. Czy upadłości były wynikiem pośpiechu, presji wykonawców na dopięcie terminów (które i tak były pozawalane) – o tym będziemy wiedzieli więcej z pewnością w najbliższych tygodniach. Jednak już teraz minister transportu Sławomir Nowak z obawą przyznaje, że ogłoszona w tym tygodniu upadłość PBG może spowolnić proces inwestycyjny w całej Polsce. W całej Polsce, bo firma o której mowa budowała magazyny gazu, gazoport w Świnoujściu, kilka odcinków autostrad, i kilka stadionów na Euro. Zgoda, dzięki Euro udało się naprawić w Polsce kilka dworców, portów lotniczych, jest przejezdna jedna autostrada z Warszawy do Poznania. Pytanie tylko czy się niedługo nie okaże, że cały ten wysiłek organizacyjny, pogrążył w kłopotach przedsiębiorców, którzy byli realnymi wykonawcami tych przedsięwzięć.