Słowa Jarosława Gowina o tym, że „ma w nosie literę przepisów, ważny jest ich duch”, wywołały żywiołową reakcję. Dominowały głosy oburzenia i nawoływania do dymisji szefa resortu sprawiedliwości. Od początku zresztą minister sprawiedliwości to dość wygodny obiekt ataków: a to że nie jest prawnikiem, a to że z niego ideolog, a to że radykał, a to że zewnętrznych doradców zatrudnia poza trybem zamówień publicznych. Teraz zaś mamy „aferę nosową”.
Ta ostatnia uświadomiła mi, jak wielu mamy w kraju fachowców od wykładni prawniczej. Interesujące, że wiele „eksperckich” głosów pochodziło od osób niemających ani wykształcenia, ani doświadczenia prawniczego.
Litera i wykładnia
Zacznijmy od tego, co powiedział minister. Ja usłyszałem, że opowiedział się za prymatem wykładni funkcjonalnej nad wykładnią literalną. Bardzo słusznie zresztą. Warstwa językowa prawa zawsze służy określonemu celowi. Słowa nie mogą być puste. Formalizm prawniczy jest zaś przejawem anachronizmu właściwego słabiej rozwiniętym kulturom prawnym.
Nie przypominam sobie, aby podczas mojego rocznego stażu na Uniwersytecie Nowojorskim choć jedna poważna dyskusja dotyczyła wykładni literalnej tekstu prawnego. Nie przypominam też sobie, abym spotkał tam kogokolwiek, kto myliłby wykładnię dotyczącą celu danego zapisu prawnego z ideologią. A tego rozróżnienia zdaje się nie dostrzegać część komentatorów, która sięgnęła po dyżurny argument „ideologiczny”. Swoją drogą tym właśnie argumentem szafują najszczodrzej ci polemiści, którzy sami reprezentują bardzo wyrazistą tożsamość ideologiczną.
Między regułami a standardami
Owszem, przyznajmy, forma wypowiedzi Gowina była niefortunna. Sam minister zresztą za nią przeprosił. Trudno jednak nie zadumać się nad faktem, że większość komentatorów wychwyciła jedynie wątek laryngologiczny, pomijając sedno wypowiedzi ministra, czyli że polskie prawo cierpi na przerost litery nad duchem.