Mariusz Ziomecki o sprawie Jana Rokity

Dopuściliśmy do sytuacji, gdy praktycznie każda wypowiedź może być kryminalizowana, próby zaś przypisywania konkretnym osobom odpowiedzialności za cokolwiek, co poszło źle, rutynowo prowadzą do kosztownych procesów – pisze publicysta.

Publikacja: 20.06.2013 22:02

Mariusz Ziomecki

Mariusz Ziomecki

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Sprawa Rokity nie daje mi spokoju. A dokładniej to, na czym, jak się wydaje, stanęło po całej awanturze. Dla jednych komornicza egzekucja na dochodach byłego posła jest kolejnym dowodem na to, że wciąż tkwimy w chorym świecie „układu”, gdzie byli milicjanci, prokuratorzy i sędziowie wspierają się w potrzebie i jedyną osobą dotkliwie ukaraną w związku z peerelowskimi zbrodniami okazuje się niepokorny eksopozycjonista.

Dla drugich dramat Jana Marii Rokity to triumf prawa nad agresją i rozbuchaną polityką. I nauczka nie tylko dla zarozumiałego byłego „premiera z Krakowa”, ale też dla innych harcowników: trzeba uważać na to, co się wygaduje. Jeśli ktoś publicznie stawia komuś zarzuty największego kalibru i przegrywa sprawę o zniesławienie, musi ponieść konsekwencje.

Zaślepiony pychą

Mam problemy z obu tymi stanowiskami. Są stereotypowe – winny – niewinny – i prowadzą do ogólnikowych wniosków. Jednocześnie uwadze opinii umyka absolutnie kluczowa, moim zdaniem, kwestia wysokości wymierzonej przez sąd kary za wypowiedź. Uważam tę karę za skandaliczną i niebezpieczną dla porządku demokratycznego. Jest bowiem drakońska, a jej dotkliwość została zakamuflowana.

Nakaz zamieszczania sprostowań w wielkich mediach ogólnokrajowych – w tym wypadku idzie o rozgłośnie Radio Zet i Tok FM oraz gazetę „Dziennik” (dziś DGP) – brzmi niewinnie dla laika. W praktyce taki wyrok oznacza koszty idące w setki tysięcy złotych. Rokita próbował zwrócić uwagę na tę właśnie okoliczność, ale zrobił to w charakterystyczny dla siebie, pełen patosu sposób – nieco pokrętnie i nie do końca zręcznie, co zostało skwapliwie wykorzystane przeciw niemu.

Tymczasem nie ma się z czego śmiać ani czym cieszyć. Takie wyroki jak wymierzony Rokicie zapadają często, co poświadczą coraz liczniejsi politycy – od razu przychodzą na myśl przykłady Jacka Kurskiego i Zbigniewa Ziobry – oraz właściciele mediów. Kiedy w sporach o słowa – choćby najbardziej raniące, jednak tylko słowa – zapadają wyroki równoważne śmierci ekonomicznej oskarżonego obywatela, coś jest grubo nie w porządku.

Mamy tu do czynienia z zagrożeniem systemowym, gdyż taka praktyka sądów musi prowadzić do zamrożenia, a na koniec sparaliżowania debaty w kraju. Niestety, dopuściliśmy w naszej demokracji do sytuacji, gdy praktycznie każda wypowiedź może być kryminalizowana, próby zaś przypisywania konkretnym osobom odpowiedzialności za cokolwiek, co poszło źle na arenie publicznej, rutynowo już prowadzą do uciążliwych, kosztownych procesów z trudnymi do przewidzenia, potencjalnie rujnującymi dla krytykujących zakończeniami. Nie chcę jak Rokita uderzać w histeryczne tony, ale taka sytuacja naprawdę nie rokuje dobrze na przyszłość polskiej debacie publicznej i polskiej wolności.

Z powyższego naturalnie nie wynika, że nominowany w 2007 roku na szefa policji Konrad Kornatowski nie powinien mieć prawa dochodzić swego w sądzie po tym, jak poseł ówczesnej opozycji nazwał go obelżywie „wyjątkowo nikczemnym prokuratorem, który hańbi polską policję”, bo rzekomo „podjął się sfabrykowania dowodów niewinności milicjantów” (Rokita nawiązywał do sprawy śmierci w gdyńskim komisariacie MO mężczyzny oskarżonego o kradzież czterech kur).

Szef słynnej ongiś sejmowej „komisji Rokity”, która prześwietlała podejrzane przypadki działań MSW w latach 80., nie dysponował, jak się miało okazać w sądach, dostatecznymi dowodami, by rzucać takie oskarżenia pod adresem Kornatowskiego. Jednak zaślepiony moralizatorską pychą postawił mu drastyczne zarzuty, na dodatek zrobił to w tak lekkomyślny, nieprzemyślany sposób, że nie objął go parasol ochronny poselskiego immunitetu.

Mówiąc kolokwialnie, Rokitę poniosło; w języku angielskim funkcjonuje wspaniały idiom na określenie stanu ducha, w jakim musiał wtedy znajdować się nasz bohater: he was so full of himself.

Może było tak, może inaczej

Pierwsza myśl, jaka się w tym momencie mimowolnie narzuca, jest taka, że dochodzenia komisji, która w swoim raporcie wymieniła blisko sto podejrzanych przypadków śmierci i z której prac poseł czerpał swoją wiedzę, mogły nie trzymać dobrych standardów staranności, przynajmniej z prawniczego punktu widzenia. Z czego z kolei wynikałoby, że Rokita na koniec padł ofiarą własnej niedoróbki. Mielibyśmy więc teraz do czynienia z czymś w rodzaju aktu poetyckiej sprawiedliwości. To jednak byłaby konkluzja niesprawiedliwa.

Nadzwyczajna Komisja do Zbadania Działalności Ministerstwa Spraw Wewnętrznych była pionierską próbą Sejmu zmierzenia się z zawikłanym tematem przestępstw komunistycznego aparatu przemocy. Komisja działała w latach 1989–1991, prowadziła „rozpoznanie bojem”, kiedy niewiele jeszcze wiedziano (przynajmniej strona niedawnych opozycjonistów mało wiedziała) o funkcjonowaniu przetrzebionych archiwów i zdolności ludzi dawnego systemu do solidarnej samoobrony.

Dopiero z czasem sprawy Przemyka, górników z Wujka i nieudane próby osądzenia autorów stanu wojennego uświadomiły opinii publicznej oraz zapewne Janowi Marii Rokicie, jak trudno jest zebrać dowody i uzyskać skazujące wyroki nawet w przypadkach najbardziej drastycznych zbrodni z minionej epoki.

Kiedy na początku i końcu przestępczego łańcucha znajdują się przedstawiciele państwa, nieruchawy polski wymiar sprawiedliwości wydaje się ogarniać prawie całkowita niemoc. Wszyscy albo okazują się niewinni, albo brak dowodów, albo sprawa przedawnia się…

Mając to na uwadze, nie dziwię się specjalnie, że Rokita upiera się do dziś przy swoim, idzie w zaparte. Ale jego sytuacja nie jest dobra. To, że przegrał w sądach wszystkich instancji (Sąd Najwyższy rozpatrywał tylko sprawę poselskiego immunitetu), byłoby niewielkim problemem. Wszyscy znamy powiedzenie o prawdzie sądowej i tej „prawdziwej”.

Gorsze jest to, że podawanej przez Rokitę wersji wydarzeń w gdyńskim komisariacie nie potwierdziły niezależne od „układu” dochodzenia prowadzone już w niepodległej Polsce. Zarówno wyspecjalizowany w takich sprawach katowicki IPN, jak i specjalna komisja MSWiA, którą powołał nie kto inny tylko Jarosław Kaczyński, stwierdziły zgodnie: z dostępnych materiałów sprawy wynika, że aresztant zmarł z przyczyn naturalnych, na serce. Oficjalnie nic nie da się dalej zrobić, decydują kwity, metoda memoriałowa. Nie było komunistycznej zbrodni. Nie było machinacji, by ukryć zabójców. Nie było więc i haniebnego zachowania Kornatowskiego. Ups!

Nie wiem, czy dałbym sobie uciąć rękę, że w realu było tak ładnie, jak orzekły komisje i biegli. Czy faktycznie aresztanta nikt nie bił w suce i czy potem, już pod celą, on sam spontanicznie uderzał głową w ścianę w trakcie zawału, co według prokuratorów miało tłumaczyć obecność tam oraz na podłodze plam jego krwi. Może tak było, a może troszkę inaczej.

Wegetacja lub emigracja

Podobnie jest z byłym prokuratorem. Pamiętam PRL w kolorze, czyli dobrze, a właściwie bardzo źle. Jednak usilnie staram się nie uprzedzać do jego niegdysiejszych funkcjonariuszy. Dlatego jestem gotów uwierzyć, że niezrozumiałe zaniedbania, jakie prokuratorowi Kornatowskiemu wytknęła „komisja Rokity” w sprawie śmierci aresztanta, były pozbawione ukrytych intencji.

I być może teraz, gdy ekskomendant policji Kornatowski zapewnia w wywiadach, że zupełnie, ale to zupełnie nie rozumie, dlaczego Rokita tak wrzeszczy, bo on przecież nie chce byłego posła zrujnować, tylko stara się wyegzekwować umiarkowane sumy na zasądzone przeprosiny, były policyjny dygnitarz przeżywa atak amnezji. Po prostu nie pamięta, że jego gdyński adwokat Marek Grądzki już dawno wysłał Rokicie wezwanie do natychmiastowego uiszczenia 200 tysięcy złotych tytułem „zadośćuczynienia” za „naruszenie dóbr osobistych mojego mandanta”.

Wszystko w życiu jest możliwe, choć niektóre scenariusze wydają się bardziej prawdopodobne od innych. Każdy ma prawo do własnej opinii. Jednak na koniec dnia komisje i sądy muszą orzekać na podstawie przedstawionych dowodów, nie ogólnej wiedzy na temat tego, jak perfidny system funkcjonował w PRL. Sprawa została rozpatrzona i zamknięta. Zapadł prawomocny wyrok. Kornatowski wygrał na całej linii, Rokita przegrał. Adwokaci robią teraz swoje.

Prawdziwym problemem w tej wielowarstwowej, trochę groteskowej, ale głównie smutnej historii jest nie werdykt, tylko orzeczona kara. Jak już wspomniałem, ona ma systemowy ciężar. Praktycznie jest bez znaczenia, czy Rokita ma ochotę poddać się wyrokowi, czy też nie. Nawet gdyby bardzo chciał, tak drakońskiego ciężaru, jako z grubsza szeregowy dziś obywatel, po prostu nie będzie w stanie udźwignąć. Ma rację, gdy twierdzi, że wyrok skazuje go na ekonomiczną wegetację bądź wymusza wyjazd z kraju. No chyba że znajdą się jacyś sponsorzy czy przyjaciele zorganizują udane zbiórki.

Nie jest prawdą, że tylko w tak nieludzki i, przepraszam za szczerość, pozbawiony wyobraźni sposób sąd mógł osiągnąć swój założony cel – czyli wysłać sygnał mocnej dezaprobaty dla postępowania byłego posła Jana Marii Rokity, jednocześnie dając poszkodowanemu w świetle prawa szansę na osiągnięcie satysfakcji.

Brakoróbstwo i arogancja

W 1984 roku, gdy zaczynałem pracę dziennikarza w Stanach Zjednoczonych, głośne było rozstrzygnięcie procesu, jaki były izraelski minister obrony Ariel Sharon wytoczył w Nowym Jorku bliskowschodniemu korespondentowi i wydawcy tygodnika „Time”.

Poszło o stwierdzenie w jednym z artykułów, że gen. Sharon celowo dopuścił do masakry Palestyńczyków w dwóch obozach uchodźców w Bejrucie. W procesie okazało się, że redakcja nie była w stanie dostatecznie udokumentować swojej tezy, choć autor i jego redaktorzy do końca upierali się, że była prawdziwa.

Na koniec ława przysięgłych uznała, że redakcja działała w dobrej wierze, publikując „fałszywy i zniesławiający” Izraelczyka zarzut. Tym samym, zgodnie z amerykańskim prawem, zwolniła reportera Davida Halevy i wydawcę tygodnika od odpowiedzialności karnej. Ale sędzia federalny Abraham Sofaer, ogłaszając wyrok, detalicznie, w miażdżący sposób skrytykował brakoróbstwo i arogancję dziennikarzy słynnego tytułu.

Był to światowy news, „Time” najadł się wstydu, Sharon uzyskał znakomite nagłośnienie swoich racji. I żaden mrożący wolność słowa sygnał nie wyszedł z federalnego sądu. Przydałoby się nam trochę takich mądrych sędziów.

Autor jest pisarzem i publicystą, był redaktorem naczelnym pism „Cash”, „Super Express” oraz telewizji Superstacja

Sprawa Rokity nie daje mi spokoju. A dokładniej to, na czym, jak się wydaje, stanęło po całej awanturze. Dla jednych komornicza egzekucja na dochodach byłego posła jest kolejnym dowodem na to, że wciąż tkwimy w chorym świecie „układu”, gdzie byli milicjanci, prokuratorzy i sędziowie wspierają się w potrzebie i jedyną osobą dotkliwie ukaraną w związku z peerelowskimi zbrodniami okazuje się niepokorny eksopozycjonista.

Dla drugich dramat Jana Marii Rokity to triumf prawa nad agresją i rozbuchaną polityką. I nauczka nie tylko dla zarozumiałego byłego „premiera z Krakowa”, ale też dla innych harcowników: trzeba uważać na to, co się wygaduje. Jeśli ktoś publicznie stawia komuś zarzuty największego kalibru i przegrywa sprawę o zniesławienie, musi ponieść konsekwencje.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Opinie polityczno - społeczne
Skrzywdzeni w Kościele: Potrzeba transparentności i realnych zmian prawnych
Opinie polityczno - społeczne
Edukacja zdrowotna, to nadzieja na lepszą ochronę dzieci i młodzieży. List otwarty
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Prawdziwy test dla Polski zacznie się dopiero po zakończeniu wojny w Ukrainie
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska