To było kilkanaście lat temu. W wiejskiej, prowincjonalnej parafii (z gatunku tych, których proboszczowie noszą okulary ze złotymi oprawkami) panował zwyczaj całowania księdza w rękę po odbytej spowiedzi. Akurat ten duchowny był jednak młody, nieśmiały i postępowy, więc z pokorą cofnął dłoń, ku której już schylały się usta starszej kobiety. – Co ty sobie wyobrażasz gówniarzu, ja twoje kapłaństwo szanuję, a nie ciebie – usłyszał w odpowiedzi na ten gest.
Nie ma chyba drugiego słowa, które w ostatnim miesiącu zrobiłoby w Polsce podobną karierę jak „klerykalizm". Niejasne – bo rozciągane pod aktualne zapotrzebowanie – i złowieszczo brzmiące, idealnie pasowało do klimatu, jaki zapanował po premierze filmu braci Sekielskich.
To klerykalizm miał się tak głęboko weżreć w wyobraźnię i religijność mas, zaszczepić im bezkrytyczny podziw i absolutne posłuszeństwo wobec księży, że pozostały one ślepe na to wszystko, co działo się w zaciszu salek i krucht. Był zasłoną milczenia, która chroniła zbrodniarzy i dodatkowo krzywdziła ofiary.
W rzeczywistości trudno jest znaleźć sprzymierzeńca skuteczniejszego, bardziej zażartego w zwalczaniu grzechów polskiego Kościoła niż tradycyjny, ludowy klerykalizm. Krystalizująca się przez stulecia ostrość spojrzenia, precyzyjnie i bezlitośnie rozdzielająca szacunek dla funkcji i osoby. Pierwszy, który należał się „z urzędu", i drugi, na który trudno jest sobie zasłużyć, ale łatwo go stracić.
W czasach, kiedy aktorzy grający prezydentów naprawdę zostają głowami państw, tysiące ludzi próbują odnaleźć w internecie adres i godziny przyjęć szpitala w Leśnej Górze, a Artur Żmijewski proszony jest przez przechodniów o błogosławieństwo, ludowy klerykalizm jest ostoją zdrowego rozsądku. Źródłem czci i szacunku wobec „roli" i świadomości, że wykonujący ją „aktor" musi do niej dopiero dorosnąć. Że w stosunku do niej, jej świętości i znaczenia, tak naprawdę zawsze w jakimś stopniu będzie gówniarzem. A wiadomo, że na nich trzeba uważać.