„Niezależny Samorządny Związek Zawodowy »Solidarność« (...) w różnym czasie, z konieczności, musiał spełniać różne role, takie jak: ruchu społecznego, opozycji demokratycznej, konspiracji, komitetu wyborczego, partii politycznej czy też parasola ochronnego nad transformacją ustrojową. I co najważniejsze – role te wypełnił, do dzisiaj płacąc za to ogromną cenę" – napisał. Uznał, że w interesie władzy „fałszuje się ten historyczny fakt", i ostro skrytykował pominięcie związku w oficjalnych obchodach.
– Pamięć o „S" jest w Polsce niezwykle żywa – mówi „Rz" prof. Ireneusz Krzemiński, autor książki „Solidarność. Niespełniony projekt polskiej demokracji". Socjolog opowiada, że osoby, które działały w związku w 1980 r. i później, nadal chętnie mówią o tamtym okresie. Podkreślają, jak ważna była dyskusja i jak ogromna towarzyszyła jej tolerancja. – Ale, choć to może wydawać się zdumiewające, niewielu z tych, którzy tamten okres wspominają z rozrzewnieniem, stara się żyć według ówczesnych ideałów. To smutny obraz dzisiejszej rzeczywistości – dodaje Krzemiński.
Tłumaczy, że choć działacze wierzyli wówczas w to, iż najważniejsze są postawy obywatelskie, w 1989 r. nagle trafili do rzeczywistości, w której liczyła się konkurencja i siła. Wygrywał ten, kto myślał o sobie. Do tego doszło także szybkie różnicowanie się prawej strony sceny politycznej, które dodatkowo doprowadziło do znacznego osłabienia ducha wspólnoty w społeczeństwie.
– Na szczęście ostatnio te ideały zaczynają się odradzać. Ludzie powoli zauważają, że opłaca im się działać we wspólnym interesie – zauważa prof. Krzemiński. Jest jednak przekonany, że nie ma szansy, by szczególną rolę w kształtowaniu się społeczeństwa obywatelskiego mogła odegrać „S". – Jest dziś za bardzo zaangażowana w politykę.
Podczas karnawału „Solidarności" do związku należało ponad 9 mln Polaków. To ok. 80 proc. wszystkich zatrudnionych wtedy w przedsiębiorstwach państwowych. Dziś „S" ma ok. 700 tys. członków.