Bo jakie inne uczucie można mieć po zestrzeleniu boeinga przez terrorystów z gieorgijewskimi wstążeczkami na mundurach (te pomarańczowo-czarne wstążki, w kolorach wstęgi Orderu św. Jerzego, noszą miliony zwykłych Rosjan w okolicach każdego Dnia Zwycięstwa jako znak narodowej jedności i dumy)? Terroryści zabijają cywili, brukają symbole, osiągają Himalaje buty, nasz świat kręci dyplomatyczne piruety. A ja? Mam powyżywać się na Putinie w internecie? Na pewno strasznie się tym przejmie. Pokrzyczeć na naszych polityków? Znów zaczną dowodzić, że zdrowy rozsądek to nie zawsze racja stanu. Jak rozmawiać z rosyjskimi znajomymi, z których część karmiona propagandą powtarza farmazony, a druga czuje się zaszczuta i broni się, mimo że nikt jej nie atakuje?
Co zrobić, gdy tak jak ja dzisiaj jedzie się afrykańską drogą, przy której ludzie gotowi są zabić się nawzajem, by sprzedać ci wyhodowany z największym trudem pęczek marchwi czy czosnku, i to oznacza, że będą mieli jutro albo go nie będą mieli? Drogą, którą idzie, a właściwie sunie, umorusane pięcioletnie dziecko, z na oko dziesięciokilowym workiem węgla na plecach, a rozwalony wygodnie na poboczu żołnierz w modnym polo patrzy nań zza ciemnych okularów, uśmiecha się i poprawia kałacha? Żołnierza nie zrugasz, możesz co najwyżej sam pomóc chłopakowi. Tyle że za nim idzie następny. I następny. I w ciągu godziny mijasz takich pięćdziesięciu.
Agresja, święte oburzenie, lament – to nie powstrzyma kolejnych dyktatorów, terrorystów, złodziei, oni widzieli już wiele dartych szat. Mam przeczucie, że będę powtarzał to do końca życia, niczym zdarta płyta: najlepszą metodą radzenia sobie z sytuacją, w której nic nie możesz zrobić, jest zrobienie czegokolwiek tam, gdzie to możliwe.
Światowe Pogotowie ds. Walki ze Złem, które przyleci z pomocą, nie istnieje. Ja nie mam zaś armat i miliardów, które mogłyby powstrzymać morderców. Co mogę zrobić dla tych trzystu zestrzelonych z nieba ludzi? Pomszczę ich, uczczę pamięć, przeżyję mój wstrząs inaczej.
Jutro rano pojadę 16 kilometrów w góry do szpitala wielkiej, zamożnej organizacji i kupię do małego, lokalnego szpitalika, jedynego, na jaki stać ponad 10 tys. ludzi z mojej okolicy, worki z krwią po 15 dolarów za sztukę. Bo właśnie się kończy i nie ma jak operować. Pensji też nie ma z czego płacić. Leki skończą się w połowie września.