Podrabianie drogich marek to nie jest nowy problem. I raczej szybko nie zniknie. Są miejsca na świecie, gdzie istnieje na to przyzwolenie. Każdy, kto był choć raz na urlopie w Turcji, widział w sąsiedztwie hoteli centra handlowe dla turystów. A w nich wszystko, czego dusza zapragnie. Od koszulek od Supreme, przez torebki Louis Vuitton, po okulary Dolce & Gabbana. A jeżeli sklepu nie było, nie szkodzi, na pewno był bazar, a tam tego typu dóbr luksusowych pod dostatkiem i to w cenach nierujnujących kieszeni przeciętnego zjadacza chleba. Zawsze można też się potargować.
Tanie podróbki drogich marek można przywieźć zresztą nie tylko z Turcji, ale z wielu innych miejsc na świecie, gdzie nie ma odpowiednich przepisów albo władze patrzą przez palce na podrabianie.
W państwach unijnych, w tym w Polsce, przepisy mamy. Oficjalnie potępia się tego rodzaju kradzież. Ale to w praktyce i tak za mało. Według Urzędu Unii Europejskiej ds. Własności Intelektualnej na handlu podrobionymi towarami Europa traci 60 mld euro rocznie, a Polska 2,2 mld euro.
Walka z podróbkami to walka z wiatrakami. Tani Armani zniknie z jednego sklepu, ale zaraz pojawi się w kolejnym. Dopóki będzie popyt na tani luksus, dopóty będą firmy kopiujące torebki czy koszulki.
W walce z nielegalnym kopiowaniem może pomóc dobre prawo. Z tym bywa jednak różnie. Przepisy, które pojawiły się ostatnio w polskiej ustawie o własności przemysłowej, do takich nie należą. Są nieprecyzyjne. Teoretycznie przewidują, że odpowiedzialność za podrabianie ponosi również osoba, z usług której korzystano przy naruszeniu prawa ochronnego na znak towarowy, tzn. „pośrednik".