O zmierzchu rynku pracownika eksperci mówili już od 2019 r. Od stycznia mówili o tym częściej, bo kolejne badania planów firm wskazywały na pogłębiający się spadek chęci do zwiększania zatrudnienia. Teraz, wraz z rozszerzającą się pandemią, której skutki dotykają kolejne branże, rośnie nie tylko ryzyko fali bankructw, ale także zwolnień.
Dla firm, które nie mogą teraz prowadzić działalności
– w tym restauracji, kin czy sieci sklepów niespożywczych (większość z nich postawiła na zamknięte teraz galerie handlowe) – cięcia zatrudnienia mogą się wydawać logiczne. Tym bardziej że zwolnienia pracowników na umowach zlecenia, na umowach terminowych czy też osób samozatrudnionych formalnie nie będą trudne.
Trudne byłyby dopiero skutki takich działań, bo w rynek pracy i w miliony Polaków uderzyłoby prawdziwe tsunami, po którym część mogłaby się już nie podnieść. I materialnie,
i psychicznie. Utrata pracy już sama w sobie jest powodem silnego stresu, a w połączeniu z atmosferą narastającego zagrożenia może być katastrofalna dla wielu osób, utrudniając potem gospodarczy i społeczny powrót do normalności.