Żeby uczynić sprawę bardziej tajemniczą, rząd zachował się jak starożytny sfinks i nabrał wody w usta. Ani nie wiadomo, dlaczego przekazał akurat tyle, ani czy uzupełni ubytek w kolejnych miesiącach. Wiadomo tylko, że gdyby ta skala ograniczenia dochodów utrzymała się przez kolejne miesiące, sporo polskich gmin i miast mogłoby zbankrutować.
Wyjaśnienie jest na pozór oczywiste. Samorządy otrzymują część podatków, które są wytwarzane na ich terenie: gminy dostają 38 proc. wpływów z PIT i 6,7 proc. z CIT. Skoro zamrożenie gospodarki spowodowało ogromny spadek wpływów podatkowych, to jest jasne, że Ministerstwo Finansów również samorządom przekazało mniej.
Nie do końca jasne. Nawet z prawnego punktu widzenia, bo kwota należnego gminom PIT obliczana jest nie na podstawie dochodów tegorocznych, ale uzyskanych przez państwo w poprzednim roku. A wtedy nie było pandemii, więc nie ma prawnych powodów, by przekazana kwota miała być niższa.
Ważniejsza od dylematów prawnych jest jednak ekonomia. Nie ma wątpliwości, że wpływy podatkowe w skali całego kraju w kwietniu 2020 r. dramatycznie spadły. Wpływy z PIT spadły z powodu obniżek pensji, wzrostu liczby bezrobotnych i zawieszenia działalności wielu drobnych przedsiębiorców. Wpływy z CIT zmniejszyły się jeszcze bardziej, bo niewiele firm odnotowuje dziś w Polsce zyski. Możliwe, że rząd nie będzie po prostu w stanie przekazać samorządom kwot, które im się należą. Nie wiem, w jaki sposób może to zrobić zgodnie z prawem, ale pewnie jakiś sposób się znajdzie.
Problem jest innego rodzaju. Przede wszystkim samorządy muszą w warunkach kryzysu sfinansować wiele życiowo ważnych zadań. Muszą też jednak oszczędzać i rezygnować z wielu wydatków, bo nie mają pieniędzy. Zamiast ślepego obcinania należnych im kwot, rząd powinien wspólnie z nimi ustalić minimalne niezbędne finansowanie. Choćby po to, by można było racjonalnie zaplanować kryzysowe budżety.