Chociaż rozumiem psychologiczne uwarunkowanie takiego wartościowania (wzrost podatku jest bardziej widoczny), moja ocena jest odmienna.
Samo podwyższenie VAT o 1 pkt proc. przekłada się na wzrost inflacji o 0,3 pkt proc. A więc gdyby wystąpił tylko ten impuls, wzrost cen nie byłby zbyt wielki. Gorzej, że pojawi się w momencie, w którym atakuje nas szereg innych czynników proinflacyjnych. Część z nich objawiła się już w czerwcu, kiedy wystąpiło rzadkie o tej porze roku (i nieprzewidywane przez analityków) przyspieszenie inflacji. Wprawdzie tylko o 0,1 pkt proc. (z 2,2 do 2,3 proc.), ale można prognozować, że to dopiero początek. Dwie grupy towarów, które odpowiadają za przyspieszenie wzrostu cen: paliwa i energia oraz żywność, mają szczególnie silny efekt mnożnikowy, a można podejrzewać, że będą nadal drożeć.
W przypadku paliw wynika to ze spadku zapasów ropy w USA i wzrostu cen giełdowych (ach, to niedobre BP!). W przypadku żywności – z nieurodzaju, jednak tylko częściowo. Panika zbożowa, która wybuchła, będzie zapewne krótkotrwała, bo zbiory w Polsce nie będą niższe niż średnia wieloletnia.
Jest jednak dodatkowy czynnik, na dodatek długotrwały. Przy ogólnym płaczu na temat dekoniunktury rolnej mało kto zauważył, że ceny warzyw wykonały odlot zgoła kosmiczny: pietruszka, której cena przebiła w sklepach poziom 13 zł, była droższa niż szparagi, a koperek prześcignął kawior (cena pęczka doszła do 3 zł, a w pęczku części jadalne to najwyżej 2 dag).
Oczywiście nie pietruszka i koperek decydują o kosztach utrzymania. Są jednak symptomem niekorzystnych zmian w polskim rolnictwie. Zanikają bowiem uprawy, z których rozdrobnione i posiadające nadwyżki siły roboczej rolnictwo żyło przez lata ku radości konsumentów. W dobie dopłat dominować zaczęła postawa „To się, panie, nie opłaca” i nasze – jedne z najładniejszych w świecie – targowiska zamieniły się w stoiska jednego sklepu warzywnego oferującego głównie importowany towar kupiony rano na giełdzie.