Unia to nie tylko wspólny rynek i program ekonomicznego rozwoju zapewniający transfery wielkich sum z krajów bogatych do biedniejszych. To także projekt polityczny, który wymaga od swoich uczestników dostosowania się do wspólnych wyzwań. Niedługo będziemy mieli okazję boleśnie się przekonać, że za śmiałe wizje stawiane przez europejską wspólnotę trzeba będzie zapłacić.
Chcemy czy nie, ale będąc członkiem UE, będziemy musieli uczestniczyć w kosztownym pakiecie klimatycznym, zakładającym 20-procentową redukcję emisji dwutlenku węgla do 2020 roku. Już za dwa lata prąd zdrożeje u nas o około 30 proc. i wtedy okaże się, czy jesteśmy gotowi na walkę z ociepleniem klimatu, za którą musimy zapłacić ze swoich prywatnych pieniędzy.
Te 30 procent to wariant optymistyczny, możliwy do realizacji dzięki okresowi przejściowemu, na który powinna zgodzić się Komisja Europejska. Polska szykuje się dopiero do złożenia wniosku w tej sprawie, ale wcześniej trafi on do konsultacji społecznych. Już wiadomo, że wiele zastrzeżeń złożą do niego polskie organizacje ekologiczne, które od dawna kwestionują zasadność ubiegania się o okres przejściowy, szczególnie kwestionując plany nowych inwestycji w sektorze energetycznym. Publiczna dyskusja o ochronie środowiska nabierze w tym momencie wymiaru ekonomicznego, gdzie w miejsce abstrakcyjnych kwot rzędu miliardów euro będziemy mogli mówić o kilkudziesięciu złotych co miesiąc doliczanych do rachunku za prąd.
Tak naprawdę jednak przy okazji realizacji unijnej polityki klimatycznej zapłacimy za lata zaniechań naszych kolejnych rządów, które zwlekały z restrukturyzacją i prywatyzacją sektora energetycznego. Gdyby elektrowniom znaleziono inwestorów kilka–kilkanaście lat temu, miałyby pieniądze na inwestycje, modernizację starych i budowę nowych instalacji, i ograniczanie emisji dwutlenku węgla nie byłoby dziś tak kosztowne.