Tylko nieliczni nie śledzą tego spektaklu. To ci, którzy woleli poczekać na własne mieszkanie niż wikłać się w kredyt we frankach, nie dali się nabrać na lep kolejnych kart z bonusami, a sklepy, zwłaszcza sieciowe, z towarami made in China, omijają szerokim łukiem. Namawiają innych: odłącz się, zatrzymaj, zamiast gromadzić, spróbuj bardziej być, nawet zmień pracę na gorzej płatną, ale taką, która daje satysfakcję i więcej wolnego czasu. (Jeszcze kilka lat temu, w dobie wyścigu szczurów, uznano by ich za niepoważnych). Świadomie decyduj, jakie rzeczy wpuszczasz do swojego domu i raczej pozbywaj się ich, a nie obrastaj w graty.

Wzruszają ramionami na apele, by mimo kłopotów finansowych kupować więcej i więcej,  bo przecież tylko rosnąca konsumpcja może ocalić tonącą gospodarkę. Bezczelnie twierdzą, że przecież tacy jak oni zawsze będą w mniejszości, więc gospodarka nawet nie zauważy ich aktu rebelii. Za to zyskają ich własne portfele. Prawdy, które głoszą od jakiegoś czasu, wydają się staromodne, banalne, jak babcine patenty na oszczędzanie w postaci skarpetek z wełny. Dzięki Internetowi, gdzie wykładają swoją filozofię, określaną z angielska jako „minsumerism" (termin w zasadzie nieprzekładalny na nasz język) zyskują jednak tysiące wyznawców.

Tylko nie nazywajmy ich neominimalistami czy jakoś podobnie. Nieaktualne. Ten etap już zostawili za sobą.