Nienawidzę zakupów. Nie cierpię snuć się po centrach handlowych, być obijanym przez wózki w hipermarketach, przedzierać się do kasy w dyskoncie. Nie zawsze tak miałem. Podobnie jak miliony rodaków w latach 90. pławiłem się w orgii konsumpcji, ciesząc się, że towary rozpychają się na półkach, a nas stać na więcej. Wyprawa do centrum handlowego przyjemnie kontrastowała ze wspomnieniem z PRL, kiedy nie tyle się kupowało płytę, książkę czy radio, ile polowało na nie, snując po sklepach, bo a nuż coś rzucili.
Niechęć do zakupów „w realu" narastała we mnie w miarę, jak coraz łatwiejsze stawało się zamawianie produktów w sieci i kurczył czas, który mogłem poświęcić na wizytę w centrum handlowym. Punktem zwrotnym był zakaz handlu, jaki w styczniu objął wszystkie niedziele, redukując moje zakupowe okienko o 50 proc. Kropkę nad „i" postawił koronawirus: do moich e-zakupów elektroniki i drobnego sprzętu dołączyła żywność.
Takich jak ja konsumentów muszą być miliony, skoro prognozy mówią aż o 30-proc. wzroście wartości e-handlu w Polsce w 2020 r. W pierwszym półroczu zarejestrowano 5,5 tys. nowych e-sklepów, gdy liczba stacjonarnych spadła o 2 tys. Efekt podwójnego ciosu: lockdownu i pełnego zakazu handlu w niedzielę.
Dla wielu placówek ucieczka do sieci była sposobem na przetrwanie: zwiększenie skali działania pozwala rozłożyć koszty stałe. E-rewolucja nie ogranicza się do miast: zadziwia mnie, w jak wielu małych miejscowościach znajdują się e-sklepy, w których robię zakupy dzięki jednej z platform e-handlu. Internet dodał im skrzydeł.
Emigracja do internetu nie ogranicza się przy tym do handlu. Lockdown skłonił wiele barów i restauracji do uruchomienia dostawy do domu. Ba, pojawiają się już w Polsce pierwsze restauracje wirtualne, z samą kuchnią, bez kosztownych siedzib w atrakcyjnych punktach miasta. To daje im konkurencyjność kosztową.