Na standardowe pytanie ekspedientki: kartą czy gotówką, odpowiadam: - Kartą. Na twarzy pani maluje się zdumienie: - A... kartą? Ale to będzie drożej o 2 proc.! A tak jest cena promocyjna. Idąc do bankomatu myślę: co za bzdura?

Wracam i pytam sprzedawczynię. Ta tłumaczy, że przecież jest kartka przy kasie. A na niej jak byk: ceny przy towarach w sklepie są promocyjne i dotyczą wyłącznie płatności gotówką. Przy płatności kartą promocja nie obowiązuje (?!). - Od kiedy tak jest? - Od kilku miesięcy - mówi ekspedientka.

Zrobiłem zakupy. Za gotówkę. Ale nad sprawą jeszcze się zadumałem. To nie jest mały sklepik, któremu się nie opłaca przyjmować transakcji kartą. Ani wielka sieć dyskontów, która konsekwentnie akceptuje tylko gotówkę i także z tego powodu słynie z tańszych produktów.

Sieć, w której zrobiłem zakupy, ma 8,6 proc. marży brutto na sprzedaży. Średnia dla branży jest znacznie poniżej 6 proc. Na cenach - tych „promocyjnych" - zarabia więc przyzwoicie. Co więcej - może też mieć bonus ok. 0,5 proc. na dopłacie od klientów za płatność kartą - jeśli faktycznie jest to 2 proc., jak powiedziała mi sprzedawczyni. Bo opłata pobierana przez operatorów płatności dla tej wielkości sprzedawcy to w sumie jakieś 1,5 proc. (opłata interchange to tylko jej część).

Wniosek? Obniżka interchange, o której ostatnio tak głośno (i w piątek uchwalił ją Sejm) może i zachęci mniejszych sklepikarzy do wzięcia terminali. Ale przynajmniej we wspomnianej sieci klientom raczej guzik da. Jej podejście wskazuje, że ceny na półkach się nie zmienią, zniknie co najwyżej słowo „promocja". Może nawet ogłosi nową: obniżenie opłaty za skorzystanie z karty do 1 proc. I marketingowy chwyt gotowy: tniemy opłatę kartową o 50 proc.!